Farciarz Gilmore (1996) – retro recenzja filmu [Netflix]. Golf nie jest dla mięczaków

Farciarz Gilmore (1996) – retro recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Golf nie jest dla mięczaków

Piotrek Kamiński | Wczoraj, 21:00

Farciarz (będę mówił Happy, ok?) Gilmore od zawsze chciał być profesjonalnym hokeistą. Tak się jednak złożyło, że jest beznadziejny w jeździe na łyżwach, więc nigdy nie udało mu się zrobić kariery. Lecz kiedy odkryje w sobie talent do walenia w piłeczkę golfową mocniej niż ktokolwiek inny na tym świecie, a dom jego babci zostanie wystawiony na licytację, Happy ruszy na pole golfowe, aby spróbować wygrać pieniądze potrzebne aby go uratować.

Już równo za trzy tygodnie na Netflix wskoczy najnowszy film Adam Sandlera, „Happy Gilmore 2”. Po tym, jak został zwolniony z SNL, Sandler zbudował swoją karierę na graniu albo furiatów albo dużych dzieci (czasami dziecinnych furiatów), tylko od czasu do czasu pozwalając sobie wystąpić w czymś bardziej ambitnym, gdzie zazwyczaj udowadniał, że generalnie grać to on potrafi. Ale skoro może zrobić kolejny durny film o pierdzeniu i biciu się dla śmiechu po gębie, zarobić na tym kupę siana i do kompletu zabrać wszystkich swoich znajomych na wakacje w jakieś ładne miejsce (za co jeszcze dostaną wypłatę), to czemu nie?! Adam potrafi robić interesy, pozostając przy tym raczej twardo stąpającą po ziemi osobą, grubą kreską oddzielającą siebie od reszty Hollywood. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Jego pierwszym hitem (wśród publiczności, bo krytycy byli raczej mniej przychylni) był „Billy Madison”, opowieść o rozpuszczonym do granic możliwości, dorosłym człowieku, którego umysł zatrzymał się gdzieś w okolicach podstawówki i teraz musi faktycznie udowodnić swoją mentalną dojrzałość, jeśli chce odziedziczyć gigantyczną fortunę swojej rodziny. Nie było to wybitne kino, ale zdecydowanie dało się odczuć ten specyficzny humor Sandlera, na którym oparła się jego kariera. Wracając po latach, tak do Billy'ego, jak i do Happy'ego czy nawet Longfellow Deedsa (tu już naprawdę udało się zaszaleć z obsadą, namawiając na występ kilka gwiazd światowego formatu), trudno nie zauważyć, że humor filmów Sandlera kierowany jest do bardzo konkretnej grupy odbiorców. Kiedy byłem raczej młodym nastolatkiem, jego filmy wydawały mi się być najśmieszniejszą rzeczą na świecie – nawet powszechnie znienawidzone „Osiem szalonych nocy” wspominam bardzo ciepło – lecz patrząc z perspektywy dorosłego człowieka, który sam coś tam już przeżył i nie uważa krzyczenia na drugą osobę za najzabawniejszy gag ever, dużo trudniej jest po prostu siąść i śmiać się, przymykając oko na liczne niedostatki filmu. Co nie znaczy, że nie jest w ogóle zabawny.

Farciarz Gilmore (1996) – retro recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Hokeista, który został golfistą

Happy Gilmore
resize icon

Fabuła filmu Dennisa Dugana, częstego kolaboratora Sandlera, który dał nam takie hity, jak „Duży tata”, „Nie zadzieraj z fryzjerem” (kompletnie nie rozumiem jak można nie kochać tego filmu), „Państwo młodzi Chuck i Larry” czy „Żona na niby”, ale również abominacje pokroju, ehhh, „Jack i Jill”, kręci się wokół postaci tytułowego Happy'ego. Chłopak od zawsze chciał być hokeistą. Jego ojciec wspierał to marzenie, mama roku stwierdziła natomiast, że to nie dla niej, więc ich, a kiedy tata zmarł na skutek nieszczęśliwego wypadku, młody Happy zamieszkał z ukochaną babcią. Lata później wciąż nie odniósł sukcesu jako hokeista, lecz szczęśliwy zbieg okoliczności odkrywa jego talent do hokeja. I to w samą porę, ponieważ babcia za moment straci dom, który dziadek zbudował dawno temu własnymi rękami! Kierowany przez dawną gwiazdę golfa, „Chubbsa” Petersona (Carl Weathers), postanawia wziąć udział w turnieju golfowym, którego główna nagroda pozwoli mu spłacić długi babci. Obecność głośnego żółtodzioba nie podoba się jednak obecnemu mistrzowi, Shooterowi McGavinowi (Christopher McDonald). Co wyniknie z ich rywalizacji?

Myślę, że odpowiedź na to pytanie zna dosłownie każdy, kto czyta te słowa. I nie chodzi nawet o to, że wszyscy oglądali „Farciarza Gilmore'a”. Po prostu fabuła scenariusza Sandlera i Tima Herlihy jest tak nieziemsko podstawowa, że trudniej o coś prostszego. Nasz Happy trafia niemal dosłownie spod domu na pole golfowe, gdzie robi furorę, a już chwilę później zostaje uczestnikiem wielkiego turnieju, wokół którego kręci się fabuła reszty filmu. Po drodze dostajemy jeszcze tylko obowiązkowy wątek romantyczny w postaci opiekującej się turniejem Virginii Venit (Julie Bowen) i  jedną kłodę rzuconą pod nogi przez McGavina. Strukturalnie to jest nie tyle film, co rozciągnięty do pełnego metrażu odcinek jakiegoś serialu albo, jeśli chcemy ubliżyć filmowcom, tak samo rozwleczony skecz SNL. Prostota scenariusza nie oznacza jednak, że postaci nie można polubić, a w wydarzenia wczuć się na tyle, żeby czuć w trakcie oglądania jak najbardziej żywe emocje. Zazwyczaj, bo „Farciarz Gilmore” nie jest tego typu filmem.

Farciarz Gilmore (1996) – retro recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Istota w prostocie, ale i z tym nie można przesadzać

Główni bohaterowie
resize icon

Tutaj nikt nie próbuje nikogo czarować. Od początku wiemy, kto jest dobry, kto zły, do jakiego dokładnie finału zmierza opowieść. Emocjonalnie film nie ma do zaoferowania absolutnie niczego. Nawet kiedy w którymś momencie ginie jedna z postaci, przedstawione jest to jako żart, a pod koniec filmu dodatkowo skwitowane kolejnym gagiem. To jest produkcja, na której widz ma się śmiać, a nie myśleć – i tak jak rozumiem takie podejście, tak nie do końca je szanuję, bo jedno nie powinno przeszkadzać drugiemu. No dobra, ale czy „Farciarz Gilmore” w ogóle jest zabawny dla starych dziadów po trzydziestce albo i czterdziestce? Trochę tak, trochę nie.

Sandler i Herlihy atakują widza ciągłym zalewem gagów, więc całkiem oczywistym jest, że nie wszystkie z nich będą w równym stopniu skuteczne. Adam gra tego samego, zmęczonego życiem, wkurzonego typka, co (prawie) zawsze, więc większość jego tekstów przyjmuje się dzisiaj z co najwyżej lekkim uśmieszkiem – jest jakaś tam wartość w tych jego tekstach i wybuchach, jak kiedy oznajmia Bobowi Barkerowi z teleturnieju „The Price is Right”, że „the price is wrong, bitch!”, zaraz po tym, jak spuszcza mu łomot na torze golfowym, ale częściej niż rzadziej, jest on najsłabszym ogniwem filmu. To jedna z tych postaci, którą gra kompletnie bez energii, która jest niby popsuta, ale absolutnie najlepsza w jakiejś rzeczy, przez co wszystko się jej udaje. Nie czuć też absolutnie żadnej chemii między nim, a Victorią. Zakochują się w sobie, bo tak każe im scenariusz, ale już nawet Winona Ryder w „Mr Deeds” była dla niego lepszą partią niż Julie Bowen tutaj. Całkiem zabawnie wypada natomiast twardy Carl Weathers, czyli Apollo Creed z serii „Rocky” i Dillon z pierwszego „Predatora”, jako pozbawiony jednej ręki, dawny golfista z tatusiowym brzuszkiem, choć większa w tym zasługa samego faktu, kto go gra, niż samych dialogów i aktorstwa. Królem komedii i źródłem większości udanych gagów w filmie jest jednak McDonald jako Shooter McGavin. Ponoć chciał on już na tym etapie swojej kariery odejść od tego typu ról, zrobić coś bardziej pozytywnego w odbiorze, lecz kiedy przeczytał scenariusz, zmienił zdanie. I całe szczęście, bo jego reakcje na różne postacie, teatralna ekspresja i nieudane przytyki wymierzone w Gilmore'a do dziś są komediowym złotem. Rzecz w tym, że... to trochę mało. Prawda?

Zapamiętałem „Farciarza Gilmore'a” dużo lepiej niż film, który obejrzałem wczoraj przed snem. To wciąż bardzo lekki film, który można puścić sobie choćby i do gotowania, spojrzeć co kilka minut, a i tak niczego nie stracić, ale nie da się powiedzieć o nim z poważną miną, że to dobra kinematografia albo chociaż po prostu skuteczna komedia. Okazjonalnie można się pośmiać, aktorzy zrobili co mogli by sprzedać nam ten mizernej jakości scenariusz, lecz z pewnymi rzeczami się nie wygra. To jedna z tych produkcji, które lepiej zostawić sobie w krainie nostalgii, gdzie zawsze już będzie jednym z filmów naszego dzieciństwa. Patrząc jednak przez jej pryzmat, obawiam się o zbliżającego się wielkimi krokami „Farciarza Gilmore'a 2” jak nigdy dotąd. 

Atuty

  • Christopher McDonald dwoi się i troi żeby dźwignąć na swoich plecach cały film;
  • Historia z Chubbsem i aligatorem jest tak absurdalna, że aż zabawna;
  • Całkiem przyjemna ścieżka dźwiękowa, autorstwa Marka Mothersbaugha;
  • Szybko leci.

Wady

  • Lwia część żartów bardzo czerstwa;
  • Powiedzieć, że fabularnie film jest prostaki, to jak nic nie powiedzieć;
  • Trochę zmęczony, trochę wkurzony, za to w pełni dobroduszny Sandler to postać, którą widzieliśmy już milion razy;
  • Płaski i niewiarygodny wątek romantyczny;
  • Część postaci to po prostu chodzące gagi, a nie w pełni zrealizowani bohaterowie.

„Farciarz Gilmore” wciąż potrafi od czasu do czasu rozśmieszyć, więc nie jest kompletną klapą, ale zawarty w filmie humor mocno się już zestarzał, a w połączeniu z pisaną na kolanie fabułą i emocjonalnym wybrakowaniem, pozostawiają w ustach raczej cierpki posmak.

5,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper