Studio (2025) – recenzja serialu [Apple]. Hollywood od kuchni

Studio (2025) – recenzja, opinia o serialu [Apple]. Hollywood od kuchni

Piotrek Kamiński | 29.05, 21:36

Matt Remick przejmuje władzę w działającym w Los Angeles Continental Studios. Problem polega na tym, że właściciel wytwórni (i większość pracowników) chce robić pieniądze, podczas gdy on marzy o tworzeniu prawdziwej sztuki. A że ich wizje się nie zgrywają i dzisiejsze Hollywood zdaje się w ogóle nie interesować X muzą, możemy szykować się na całą wywrotkę nieporozumień.

Pisałem o „Studio” jakieś dwa miesiące temu, kiedy pierwsza paczka odcinków wylądowała na Apple TV+. Pomysł z miejsca wydał mi się ciekawy, zważywszy na to, że stali za nim Seth Rogen i Evan Goldberg, czyli mózgi odpowiedzialne za takie produkcje jak „Supersamiec”, „Boski Chillout”, „Zabijaka”, „Wywiad ze Słońcem Narodu”, „Cicha Noc” czy „Sąsiedzi 2”. Jasne, ich poczucie humoru nie należy do przesadnie ambitnych, ale trudno odmówić im skuteczności. Można po fakcie załamywać ręce nad ich dziełami, ale w trakcie oglądania widz śmieje się częściej niż rzadziej, czego nie da się powiedzieć o lwiej części dzisiejszych, ekhem, komedii.

Dalsza część tekstu pod wideo

„Studio” wydaje się być robioną pół żartem, pół serio produkcją, która z jednej strony jest satyrą odsłania kulisy działania Hollywood, które nawet przed tym były tajemnicą Poliszynela, z drugiej poważną historią człowieka, który zwyczajnie nie pasuje do dzisiejszej Fabryki Snów. Efekt jest zaskakująco poruszający, a przy tym i zabawny oraz zwyczajnie wciągający, bo trudno przewidzieć, co też jeszcze wymyślą scenarzyści. Czy można mówić, że mamy tu do czynienia z dziełem sztuki? Pod pewnymi względami. Czy jest to serial, który na który ludzie przerzucaliby kanał, gdyby leciał w kablówce? Nie wiem. Ale od kiedy jest to wyznacznik jakiejkolwiek jakości?!

Studio (2025) – recenzja, opinia o serialu [Apple]. Jak wszędzie, tak i tu maszyna gniecie sny marzycieli – ale robi to z jajem

Rogen i O'Hara
resize icon

Matt Remick (Seth Rogen) dostaje wreszcie szansę, na którą zawsze czekał. Po zwolnieniu jego dawnej szefowej, Patty (Katherine O'Hara), przez właściciela wytwórni, Griffina Milla (Bryan Cranston), przejmuje on obowiązki dyrektora, mając za zadanie wyciągnięcie firmy z finansowego dołka. Rzecz w tym, że dzisiejsze Hollywood jest najbardziej nieprzewidywalną kochanką świata. Zrobisz artystyczny film o ludziach i emocjach, jak „It's a Wonderful Life” czy nawet „Blade Runner” i siwiejesz, kiedy zaliczają totalną wtopę w box office'ie. Z drugiej strony eksperymentalne projekty robione za grosze, jak „Blair Witch Projcet”, „American Graffiti” czy nawet „Clerks” Kevina Smitha okazały się być absolutnymi hitami, o których mówi się do dziś. Z drugiej strony barykady mamy tak zwane blockbustery – filmy skrojone pod przyciągnięcie rzeszy widzów do kina, pod zarobienie niebotycznych sum pieniędzy. Ale i tu na każdego „Avatara” (absolutnie nijakie, ale wizualnie imponujące kino) znajdzie się taki „John Carter”. Jak więc zrobić film, który z całą pewnością spodoba się ludziom? Tego nie wie nikt. Ale przed takim właśnie zadaniem stają bohaterowie „Studia”.

Nie zaczyna się wcale lekko. Pierwsze zadanie dla zanurzonego po czubek nosa w hollywoodzkiej nostalgii, melancholijnego Remicka nie należy do najłatwiejszych. Na fali popularności „Barbie” dostaje zadanie zrealizowania nowego filmu, opartego na znanej marce. I już na tym etapie podoba mi się dwóznaczność scenariusza. Ponieważ Matt ma zrobić film o Cool-Aid Manie, czyli tym takim dzbanku wypełnionym wodą zmieszaną z przesłodzonym proszkiem, którego najbardziej rozpoznawalną cechą jest nieodparta chęć wchodzenia do pomieszczenia wraz ze ścianą, z szerokim uśmiechem przyklejonym do, hmmm, twarzy i okrzykiem „Oh yeah!” wypełniającym pomieszczenie. Barbie była zasadniczo „człowiekiem” - z grupą przyjaciół, całym szeregiem zainteresowań i bogatą listą doświadczenia zawodowego. Co natomiast ma Cool-Aid Man? No, pojawił się w paru odcinkach „Family Guy'a”. Szału nie ma. Ale tu właśnie pojawia się pierwsze z dziesiątek „ale”, którymi wypełnione jest „Studio”. Otóż, nie tak znowu bardzo uważny widz zauważy, że „Barbie” nie była przecież bezpośrednim przełożeniem tego, co reprezentowała lalka i jej liczne filmy animowane, a raczej reinterpretacją całej jej koncepcji, skierowaną na mocno satyryczne tory. Czyli gdyby chcieli i w ogóle nadawali się do tego, Remick i jego ludzie mogliby zrobić coś podobnego z Cool-Aid Manem. Zamiast tego natychmiast skreślili to jako idiotyczny pomysł, pokazując tym samym, ze w gruncie rzeczy są dokładnie tego samego typu trybem większej maszyny Hollywood, co cała reszta. I uważam, że Goldberg i Rogen zrobili to absolutnie celowo.

Studio (2025) – recenzja, opinia o serialu [Apple]. Więc tak to działa...

Ostatnie wskazówki
resize icon

Piękne w „Studio” jest to, że pokazuje rzeczy, których wielu z nas od dawna się domyśla, ale robi to w sposób (prawie) kompletnie niepoważny. Efekt jest taki, że trudno jest nam stwierdzić jak wiele z tej satyry rzeczywiście pokrywa się z rzeczywistością, a ile jest po prostu wizją, w którą chcą wierzyć tłumy. Kto wie, być może wszystko, co Rogern, Barinholtz, Hahn, Wonders, O'Hara i Perkins nam pokazują jest DOKŁADNYM odzwierciedleniem tego, jak działa praca w Fabryce Snów? Raczej się tego nie dowiemy, ale istotne jest to, że dopuszczamy w ogóle taką myśl. Już samym tym producenci serialu kupują nas i trzymają twardo w swoim jarzmie. Bo musisz wiedzieć, że jest to serial absolutnie prześmieszny (rzadkość w dzisiejszym Hollywood), ale znakomita większość tego humoru bierze się z prostego faktu, że bohaterom, których obserwujemy, dzieje się krzywda. Ale nie jest to nasza krzywda. To nie my cierpimy, więc jest to automatycznie zabawne. „Jak tym razem się z tego wydostaną”, „co będzie dalej”, „czy Zoe Kravitz zejdzie z przedawkowania grzybów” - to pytania, które zadajemy sobie po drodze. Myślę, że istotnym elementem komediowego DNA serialu jest również fakt, że znani z pierwszy stron „gazet” (wiadomo, że dziś nikt ich nie czyta) gwiazdorzy grają przesadzone wersje siebie samych, pozwalając nam na chwilę uwierzyć w wiele plotek, które słyszeliśmy na ich temat. Nawalony w trzy dupy Dave Franco robiący recap przed finałowym odcinkiem to absolutne mistrzostwo świata.

Humor to jedno, ale jest i warstwa techniczna. Niby wspominałem o tym ostatnim razem, ale nie umiem się powstrzymać żeby się nie powtórzyć. Rany, jak to jest świetnie nakręcone. Żywy, jazzowy rytm wygrywany na hi-hacie i bębanach nadaje tempo wydarzeniom. Świetnie przygotowani, na pewno pełni stresu aktorzy zajmują swoje miejsca. Reżyser mówi „akcja” i nie przerywa ujęcia przez kilka, a czasami nawet kilkanaście minut. I już samo to byłoby niesamowicie imponujące, a jak dodasz do tego masę wizualnego prowadzenia fabuły, odniesienia do wcześniejszych wydarzeń, tematyczne spinanie poszczególnych epizodów i dosłownie setki odniesień do klasyki kina i telewizji, okaże się, że mamy do czynienia nawet nie ze zwykłym serialem, a z doskonale zaprojektowaną laurką, z miłością przygotowaną i podarowaną oldskulowemu Hollywood. Jakby to powiedział mem z Martinem Scorsese (który pojawia się, zresztą, w serialu), „Absolute Cinema”!

Gdybym musiał przyczepić się do czegoś w serialu Goldberga i ekipy, to byłaby to deczko zbyt duża epizodyczność poszczególnych odcinków oraz niedostateczne rozwinięcie części pobocznych. Ten pierwszy problem jest o tyle upierdliwy, że czasami ma się wrażenie, że Matt goni za jednym problemem, po to tylko aby chwilę później robić już coś innego. I ja rozumiem, że takie jest Hollywood, więc jest to zasadniczo dobra reprezentacja tego miejsca, ale jako widz można czuć się zagubionym. Druga sprawa, to aktorzy. Dosłownie trzy osoby z ekipy Remicka dostają swoje własne odcinki, które pozwalają nam lepiej ich poznać i wczuć się w ich rolę w całym serialu. Ale taka choćby Kathryn Hahn? No jest. Kiedyś chyba coś łączyło ją z Mattem. Tyle. Dobrze, że serial dostał już drugi sezon, więc zapewne reszta też dostanie swój czas w świetle reflektorów. Nie wiem jak ty, ale ja czekam.

Atuty

  • Bardzo dobry Seth Rogen w głównej roli;
  • Muzyka idealnie nadaje rytm wydarzeniom;
  • Świetnie zrobione, długie i imponujące ujęcia;
  • Zróżnicowany, zbalansowany humor;
  • Plejada gwiazd w głównych i pobocznych rolach;
  • Świetnie, przystępnie i zabawnie opowiada o kulisach Hollywood;
  • Potrafi trzymać w napięciu;
  • Szanuje inteligencję widza.

Wady

  • Epizodyczność odcinków, choć uzasadniona, może irytować;
  • Część obsady powinna była dostać więcej czasu antenowego.

„Studio” to absolutnie świetne połączenie satyry i surowego spojrzenia na zakulisowe działania Hollywood. Seth Rogen i Evan Goldberg stworzyli tu jedno ze swoich lepszych, jeśli nie w ogóle najlepsze dzieło. Polecam.

9,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper