Brutalista (2024) - recenzja filmu [UIP]. Amerykański sen i marzenia z betonu

Brutalista (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Amerykański sen i marzenia z betonu

Piotrek Kamiński | Wczoraj, 22:39

Laszlo Toth, węgierski Żyd, ucieka przed wojną za ocean. Ameryka nie jest tak gościnna, jak słyszał, ale z pomocą mieszkającego tam kuzyna, jakoś da sobie radę. Trajektoria całego jego życia zmienia się jednak, kiedy poznaje Harrisona Lee Van Buurena, wybuchowego, acz doceniającego sztukę milionera z Doylestown.

Zacznijmy od tego, że moim zdaniem żaden pojedynczy film nie powinien trwać trzy i pół godziny. To zwyczajnie za długo. Nie chcę siedzieć tak długo w kinowym fotelu, a do tego po drodze niechybnie zaczynam gubić zainteresowanie tym, co oglądam, bo ile można. Trudno mi określić, czy w tych 215 minutach seansu zawarty już został antrakt, jako że nasz seans wystartował później niż powinien i w dodatku musiał zostać puszczony od nowa, bo kinooperator trąba i puścił obraz w niewłaściwym formacie, przez co nie widać było napisów. Jest jednak szansa, że przerwa jest już wliczona w całkowity czas seansu, jako że jest ona integralną częścią filmu, wbudowaną kartą informacyjną, która wyświetla się bez przerwy przez piętnaście minut.

Dalsza część tekstu pod wideo

Z drugiej strony, wypada przyznać, że to całkiem imponujące aby w dzisiejszych czasach nakręcić tak długi film, do tego z tak mocną obsadą, za jedyne dziesięć milionów dolarów. Aż trudno uwierzyć, że coś takiego jest w ogóle możliwe w Hollywood. Można wręcz zacząć zastanawiać się dlaczego większość filmów w fabryce snów jest tak cholernie droga, kiedy ewidentnie da się to zrobić nieskończenie taniej. Taki “Jack & Jill” Sandlera kosztował ponoć 80 milionów i to nie uwzględniając inflacji. Brzmi to jak solidny przekręt, ale nie o tym mieliśmy dzisiaj rozmawiać...

Brutalista (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Wielowarstwowy, tematycznie porywający, acz fabularnie już niekoniecznie

Państwo Toth

Z wierzchu, fabuła filmu Corbeta jest raczej prosta – Toth (Adrien Brody) zaczyna nowe życie w Stanach Zjednoczonych połowy ubiegłego wieku, lecz po chwili względnego sukcesu, okazuje się, że jest on tak ulotny, jak inspiracja, której niektórzy szukać mogą nawet i całe życie. Lecz nie nasz Laszlo. On ma w głowie strukturę, którą świat mógłby zapamiętać na długie lata. Pogodzony jednak ze swoim losem, oddaje się innej, prostej, chłopskiej pracy – byle utrzymać się jakkolwiek przy życiu. Później los znowu się do niego uśmiecha, znowu odwraca i tak jeszcze kilka razy. Historia podzielona jest na wstęp, dwie główne części i epilog, choć wydaje mi się, że można by znaleźć nawet więcej naturalnych końców i początków kolejnych wątków.

Spoglądając odrobinę głębiej, przekonamy się, że jest to film w równej mierze o obietnicy Amerykańskiego Snu, o ponadczasowości sztuki, o trudnych początkach Żydów w USA. Jest to również eksploracja natury traumy i jej cyklicznego charakteru, co widać i słychać tak w powtarzalności samej fabuły, jak i w życiach kolejnych postaci – główny bohater, jego żona, Erzebet (Felicity Jones) i siostrzenica, Zsofia (Raffey Casidy) uciekają z Węgier pragnąc wolności, po to tylko aby wpaść w inny rodzaj niewoli za oceanem, a kiedy zdawać by się mogło, że los wreszcie się do nich uśmiecha, Laszlo staje się niewolnikiem czegoś innego. Kolejne przykłady można mnożyć aż skończą się bohaterowie filmu, ale zbyt mocno wszedłbym już na terytorium spoilerów, więc ten jeden przykład musi wystarczyć. Gwarantuję jednak, że struktura fabuły raz za razem będzie o tej cykliczności przypominać. Tak więc tematycznie film jest absolutnie świetny. Niestety, tego samego nie da się powiedzieć o samej historii, która – w imię pełnego zrealizowania tematu – zalewa widza wątkami i postaciami po to tylko, aby ostatecznie niczego konkretnego z nimi nie zrobić. Nawet samo zakończenie, choć oferuje jakiś tam punkt zaczepienia, pozwalający lepiej zrozumieć jeden z elementów fabuły, jest poza tym jakieś takie... nijakie. Napiszę tak: zbyt prędko do drugiego seansu nowego filmu Corbeta nie usiądę. 

Brutalista (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Rola życia Brody'ego

Spotkanie przeznaczenia

Absolutnym mistrzostwem w swoim fachu wykazuje się – jak zawsze zresztą – Adrien Brody, którego Laszlo Toth jest jednocześnie pełnym smutku, zmęczonym życiem człowiekiem, natchnionym architektem, zrujnowanym wrakiem, kochającym mężem, zamyślonym filozofem. Znakomita część jego gry aktorskiej dzieje się bez udziału dialogów, kiedy pan Toth patrzy na coś lub kogoś w zamyśleniu, zastanawia się nad odpowiedzią, kontempluje. Brody jest przy tym albo zbitym pieskiem, którego aż chce się przytulić albo lekko śliskim cwaniakiem albo głośnym, pełnym agresji szefem. Świetna rola, być może przebijająca nawet to, czego dokonał w „Pianiście” Polańskiego, ponad 20 lat temu. Z resztą obsady to już zależy, o kim mówimy. Felicity Jones jest niby całkiem skuteczna jako jego żona, acz regularnie miałem wrażenie, że jest bardziej romską wiedźmą niż wyedukowaną dziennikarką. Nie do końca kupiłem jej postać. Z drugiej strony, Guy Pierce był bezbłędny w roli Van Buurena – mistrzowsko zmieniając tempo, sprawiając, że w jednej chwili rozumiemy go i z nim sympatyzujemy, by już chwilę później kompletnie nim gardzić. Tego samego nie mogę jednak powiedzieć o Joe Alwynie, który gra jego syna, Harry'ego. Chłopak wygląda i zachowuje się tak, że nawet widz ma ochotę wstać i strzelić go w łeb – pod tym względem jest bardzo skuteczny – ale regularnie odbierałem go jako przerysowanego, zbyt karykaturalnie zgniłego, aby mógł być prawdziwym człowiekiem. Tak więc nie da się powiedzieć, aby całość obsady stała na równie wysokim poziomie, choć powiedziałbym, że gwiazda Brody'ego świeci tak mocno, że poniekąd wypełnia cienie pozostawione przez resztę.

Na koniec zostawiłem sobie najlepsze. Jak ten film obłędnie brzmi i wygląda! Zdjęcia kręcono w systemie VistaVision, czyli podając 35mm taśmę filmową poziomo, zamiast pionowo, co skutkowało większą klatką. Co prawda, nie udało mi się w pełni docenić tej decyzji, ponieważ moje kino wyposażone było wyłącznie w klasyczne, szerokie ekrany, ale ziarnistość obrazu, klasyczny sposób świecenia i umiejscowienie akcji dobrych siedemdziesiąt lat temu i tak pozwoliło poczuć się w trakcie seansu, jak gdyby oglądało się film z epoki. Corbet nie bał się również eksperymentować z ruchem kamery, jak na otwierającym film, długim ujęciu, śledzącym postać Brody'ego w półmroku, aż do momentu wyjścia na świeże powietrze, gdzie oczom widza natychmiast ukazuje się Statua Wolności, a spragniona tej wolności kamera odmawia spuszczenia jej z oka, podążając za nią w górę, coraz wyżej, aż w końcu przekraczając barierę 180 stopni. Cały film pełen jest takich wizualnych zagrań, sprawiając, że miejscami można pokusić się o nazwanie kamery kolejną postacią. Same zdjęcia nie robiłyby jednak aż takiego wrażenia, gdyby nie ścieżka dźwiękowa Daniela Blumberga, w zależności od sytuacji albo kojąca duszę widza w tych krótkich chwilach, kiedy Toth zdaje się być naprawdę szczęśliwy albo powodując szybsze bicie serca za sprawą szybkich, jazzowych nut, kiedy w jego umyśle panuje chaos. Każdy obraz tak pięknie współgra z muzyką, że ciężko nie wpaść w zachwyt.

No i jak ja mam ocenić ten film? Z jednej strony jest to techniczny majstersztyk – film ambitnie nakręcony, natchnienie udźwiękowiony, z główną rolą tak wyrazistą, że zasługuje na wszystkie nagrody w swoich kategoriach. Z drugiej, powtarzalna, często metaforyczna i niedopowiedziana natura fabuły sprawia, że można się na niej lekko nudzić, a koniec wręcz lekko mnie zawiódł. No i nie cała obsada może pochwalić się tak fenomenalnymi występami, jak Adrien. Od zawsze najbardziej ceniłem sobie w filmach ich zdolność do porwania mnie, wciągnięcia w wir wydarzeń, przemaglowania emocjonalnego i tym podobnych fikołków. Tutaj mi tego zabrakło, więc ostatecznie wyższej noty dać nie mogę. 

Film wchodzi do kin 31 stycznia.

P.S. Do ostatniej sekundy zastanawiałem się, czy dać 7.5 czy jednak 8.

Atuty

  • Adrien Brody w roli życia;
  • Nieziemsko piękne, zapadające w pamięć zdjęcia;
  • Świetna muzyka;
  • Tematycznie składny i intrygujący;
  • Corbet zabiera widza w przeszłość swoją reżyserią.

Wady

  • Finał może zawieść;
  • Część obsady lekko przejaskrawiona;
  • Za długi!

„Brutalista” to zdecydowanie dzieło sztuki, choć – jak wszystko na tym świecie – niepozbawione wad. Historia mogłaby być bardziej angażująca, sam film zdecydowanie krótszy. Ale jak to zostało nakręcone, udźwiękowione i (w większości) zagrane!

7,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper