Sztuka pięknego życia (2024) – recenzja, opinia o filmie [Kino Świat]. Z dużej chmury...
Klasyczna historia: ona wali w niego samochodem, on się w niej zakochuje, a my oglądamy jak to ich uczucie rozwija się, kwitnie, aż coś się w końcu zepsuje. Jeśli ktoś oglądał zwiastun, to nawet wie od razu co. Oto film, który próbuje być wielką, prawdziwą, emocjonalną historią o ludziach, życiu i miłości. Słowo klucz: próbuje.
Przysięgam, szum wokół tego filmu zrobił mi na niego tak niezdrowy hype, że bałem się iść na salę kinową bez paczki chusteczek. Krytycy zachwalają, że to najpiękniejsza historia miłosna ostatnich lat, nazwiska głównej obsady mówią same za siebie, reżyser i scenarzysta (odpowiednio John Crowley i Nick Payne) nie mają może nie wiadomo jak wielkiego doświadczenia, ale coś tam już w swoich karierach zrobili i zbierali za to zwykle raczej solidne recenzje. Co miałoby się tu nie udać? Zastanówmy się...
Wydaje mi się, że jedną z możliwych odpowiedzi jest przerost ambicji. Już tłumaczę. Otóż „Sztuka pięknego życia” opowiada przede wszystkim o miłości Almut (Florence Pugh) i Tobiasa (Andrew Garfield), ale rozbija ją na poszczególne elementy, z których każdy kolejny jest jeszcze głębszy, filozoficzny, wart zgłębienia. Tak więc będzie o docieraniu się jako para, o godzeniu obowiązków z życiem rodzinnym, o pozostawieniu po sobie czegoś na tym świecie i w końcu o śmierci. Problem w tym, że tak jak film faktycznie porusza wszystkie te kwestie, tak właściwie żadnej z nich nie poświęca na tyle dużo czasu i uwagi, aby można było powiedzieć, że mówi o niej coś wartego zapamiętania. Częściej to wyświechtane frazesy albo wątki porzucone na pastwę losu, pozostawione bez należnego rozwinięcia. Mimo miecza Damoklesa wiszącego nieustannie nad naszymi bohaterami, zwiastującego dramatyczny finał... większe uczucia wyzwolił we mnie „Sonic 3”, z którego właśnie wróciłem z rodzinką (solidne 8/10). A jeśli kosmiczny, komputerowy jeż smuci widza bardziej, niż również próbujący powalczyć o nasze uczucia ludzie z krwi i kości, to ktoś tu solidnie dał ciała.
Sztuka pięknego życia (2024) – recenzja, opinia o filmie [Kino Świat]. Sztuka udawania, że jest się czymś więcej niż w rzeczywistości
Kolejnym przejawem tego, że twórcy filmu bardzo chcieli być Artystami przez wielkie A, jest fakt, że spora część filmu opowiedziana jest nie w kolejności. Wiesz, w końcu film opowiada o momentach, chwilach zawieszonych w czasie, więc to nieistotne w jakiej kolejności je obejrzymy – film i tak zadziała. No i może i działa w tym sensie, że rozumiem, co oglądam (choć to raczej kwestia prostej struktury fabuły), ale większość faktycznie dobrych filmów opowiedzianych w podobny sposób robi to, ponieważ mają w tym jakiś cel. „Memento” Chrisa Nolana, „Nieodwracalne” Gaspara Noe, czy „500 dni miłości” Marca Webba MUSZĄ być opowiedziane w taki sposób, aby opowieść zadziałała. W „Sztuce pięknego życia” jest taka scena, w której Tobias namawia Almut na dziecko, ale ta nie chce o tym słyszeć. Kłócą się, rozstają i on wychodzi. Cięcie. Almut wraca do domu, gdzie czeka na nią ścieżka świec, płatków róż i cholera wie czego jeszcze. Tobias przeprasza i ustalają, że jednak chcą mieć dzieci. Cięcie. Teraz widzimy smutnego Tobiasa, który rozstał się ze swoją dziewczyną dwie sceny temu i stara się ją odzyskać. Odpowiedz mi, drogi czytelniku, na jedno pytanie: co to dało, że wydarzenia te obejrzeliśmy nie w kolejności chronologicznej? Nic. Zupełnie nic.
Mało tego! W ostatnich trzydziestu minutach film jakby zapomina (jak Daenerys o Żelaznej Flocie), że skakał sobie po osi czasu jak dziecko z ADHD i resztę filmu ciągnie już normalnie. I może niepotrzebnie, bo widz widzi przez to, jak cienka jest to generalnie historia i jak kompletnie pozbawionymi subtelności artystami (przez małe a) są jej twórcy. Nie będę wchodził w szczegóły, ale symbolika jednej z ostatnich scen jest tak boleśnie prostacka, waląca widza po łbie nieociosanym drągiem, żeby przypadkiem nie umknęło mu, co się dzieje, że zamiast się wzruszyć, tylko się zirytowałem. Na szczęście film skończył się jakieś pięć minut później...
Sztuka pięknego życia (2024) – recenzja, opinia o filmie [Kino Świat]. Florence i Andrew na ratunek
Jasnymi punktami projektu są Garfield i Pugh, których chemia ekranowa jest tak naturalna - pozaekranowa zresztą też, co pozwala mi twierdzić złośliwie, że to wcale nie zasługa reżysera – że wyłącznie siłą swojej gry aktorskiej przeciągają widza przez film. Jak to mawia jednak mój kolega: „z gówna bicza nie ukręcisz”, więc obrazu jako całości, moim zdaniem, nie uratowali. Ale już pojedyncze sceny, w których pokazują jak się w sobie zakochują, jaki ból sprawia im diagnoza Al, jak dobrze się dogadują, jak się wspierają potrafią zrobić wrażenie. Pugh jest naturalna we wszystkim, co robi, więc zarówno wątek jej pracy i związana z tym determinacja, jak i maślane oczy, które robi do Andrew wypadają uroczo. Garfield natomiast, mam ostatnimi laty wrażenie, rozsmakował się w rolach, które pozwalają mu otworzyć tamę i wylać na plan tyle łez, ile tylko się da. Na pewno takie otworzenie się emocjonalne na scenie wymaga niemałego talentu, ale miałem nawet mimo tego odniosłem w pewnym momencie, że filmowcy uznali te jego zapuchnięte czerwone oczy za tajną broń, którą atakują nas bezlitośnie średnio co dziesięć minut. Co za dużo, to nie zdrowo.
Czy w filmie są jeszcze jakieś inne postacie? Niby tak, ale kompletnie nieistotne. W jednej scenie na kolację wpada siostra Al, tata Tobiasa strzyże mu włosy, gdzieś tam, kilka razy przewija się trzyletnia córeczka, ale są oni zasadniczo watą – dobrymi wartościami rodzinnymi w formie ruchomej. Myślałem, że może chociaż Jade, czyli współpracownik (współpracownica? Trudno powiedzieć, a w filmie chyba nigdy nie mówią dokładnie) Almut, z którym ta zamierza wziąć udział w prestiżowym konkursie kulinarnym Bocuse d'Or, ale też nie. Po prostu musi mieć parę, więc bierze akurat tę osobę. Co można o niej opowiedzieć? Że jest dobrym kucharzem. I nic więcej.
„Sztuka pięknego życia” nie do końca jest tym, co sugeruje nasz tytuł. Bohaterowie filmu są na to zbyt niedoskonali, czemu dają dowód na przestrzeni całego filmu – od początku do końca. Ale skłamałbym pisząc, że nie ma tu pięknych momentów. Wspólne zajadanie ciasteczek w wannie, z kolejnymi spoczywającymi na wielkim, ciążowym brzuchu Al. Mocno niecodzienny poród. Wspólne robienie zakupów. Są w filmie Crowleya momenty, które warto zapamiętać, ale są właśnie tylko tym – momentami. Reszta to próbująca złapać zbyt wiele srok za ogon, ostatecznie raczej prosta opowiastka, dla niepoznaki pocięta i opowiedziana bez ładu i składu. Powiedzieć, że jestem zawiedziony, to jak nic nie powiedzieć.
Atuty
- Andrew Garfield i Florence Pugh wypadają bardzo wiarygodnie;
- Kilka ładnych chwil i obrazków.
Wady
- Pocięta, opowiedziana nie w kolejności fabuła próbuje maskować nijakość scenariusza;
- Chce zgłębić wiele istotnych tematów, ale robi to tak płytko, jak tylko się da;
- Cała reszta postaci, to tylko gadające głowy, bez własnego charakteru;
- Subtelny jak fanga w nos.
„Sztuka pięknego życia” miała być najpiękniejszym romansem tej dekady, a ostatecznie jest nijakim melodramatem, udającym artyzm. Jedynie Garfield i Pugh jakkolwiek ją ratują, ale samym swoim urokiem cudów nie zdziałają.
Przeczytaj również
Komentarze (5)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych