
Grałem bez oczekiwań. Zakochałem się po godzinie
Nie miałem wobec tej gry żadnych planów. Włączyłem ją trochę z nudów, trochę z ciekawości, a może po prostu dlatego, że akurat była pod ręką. Zero hype’u, zero zwiastunów, żadnych obietnic rewolucji. Ot, kolejny tytuł, który miał zająć wieczór i pewnie wylądować na liście „do dokończenia, kiedyś tam”. A jednak coś się stało - po godzinie siedziałem wpatrzony w ekran z tym specyficznym uczuciem, które pojawia się tylko wtedy, gdy gra trafia dokładnie w to, czego sam nie potrafiłem nazwać.
Nie chodziło o grafikę, fabułę ani żadne z tych rzeczy, które zwykle stawia się na piedestale. To była ta nieuchwytna chemia między graczem a światem, w który się zanurza. Każdy dialog, każdy dźwięk i detal tworzyły coś tak spójnego, że zapomniałem o czasie. Czasem największe zaskoczenia przychodzą właśnie wtedy, gdy niczego się nie spodziewasz - i może w tym tkwi magia grania. Tu tak było, a chodzi o…
High on Life




Z kronikarskiego obowiązku - to pierwszoosobowa strzelanka z elementami komedii science fiction, stworzona przez studio Squanch Games - ekipę współzałożoną przez Justina Roilanda, współtwórcę „Rick and Morty”. Gra przenosi gracza do absurdalnego, kolorowego świata, w którym ludzkość zostaje zaatakowana przez kosmiczny kartel. Brzmi poważnie? W praktyce to czyste szaleństwo: obcy chcą przerobić ludzi na narkotyk, a nasz bohater, przypadkowy ziemianin, staje się jedyną osobą zdolną im się przeciwstawić.
Trzon rozgrywki opiera się na klasycznym modelu strzelanki - eksplorujemy kolejne miejscówki, walczymy z przeciwnikami i zdobywamy coraz potężniejsze bronie. Tyle że w „High on Life” broń nie jest tylko narzędziem, a pełnoprawną postacią. Każdy karabin mówi, komentuje sytuację i reaguje na nasze decyzje. Ta mechanika nadaje grze rytm i osobowość, jakiej trudno szukać w innych tytułach gatunku.
A świat przedstawiony? Mieszanka groteski i science fiction. Miasta zbudowane z obcych organizmów, sklepy prowadzone przez dziwaczne stworzenia i portale prowadzące do kolejnych, coraz bardziej pokręconych planet. Twórcy czerpią pełnymi garściami z estetyki kreskówek dla dorosłych - wszystko jest tu przerysowane, barwne i celowo przesadzone. To świat, w którym nic nie wydaje się na poważnie, ale wszystko ma swój sens, przefiltrowany przez charakterystyczne poczucie humoru autorów.
Za oprawę muzyczną odpowiada zespół kompozytorów, którzy stworzyli ścieżkę równie nieprzewidywalną, co sama gra - od elektronicznych brzmień po ambientowe tła kosmicznych lokacji. To produkcja, która łączy klasyczne schematy rozgrywki z estetyką kreskówki i energią serialu animowanego, tworząc zaskakująco spójny świat, w którym każdy element wydaje się częścią większego, szalonego planu.
Przepadłem!
Już od pierwszych minut wiedziałem, że to nie będzie zwykła strzelanka. „High on Life” wciągnęło mnie w swój absurdalny świat z prędkością światła - zanim jeszcze zdążyłem zorientować się, o co właściwie chodzi, gadający pistolet komentował moje ruchy, jakby był moim zgryźliwym ziomkiem. Na początku trudno było mi się w tym wszystkim odnaleźć: kolory waliły po oczach, postacie mówiły bez przerwy, a akcja toczyła się w takim tempie, że nie sposób było złapać oddechu. Ale z każdą chwilą chaos zaczął nabierać sensu.
Zaskoczyło mnie, jak szybko wciągnąłem się w sam rytm tej gry. Każda broń ma osobowość, a to sprawia, że walka nie jest tylko mechanicznym celowaniem. Zamiast tego - to coś w rodzaju rozmowy w ogniu bitwy. Gdy broń zaczynała komentować moją celność albo wyśmiewać przeciwnika, nie sposób było się nie uśmiechnąć. Po raz pierwszy od dawna miałem wrażenie, że to nie ja gram „w coś”, tylko że ta gra gra razem ze mną.
Świat stworzony przez Squanch Games działa jak narkotyk sam w sobie - nie wiesz, co zobaczysz za rogiem, ale chcesz sprawdzić. Jedna planeta przypomina brudne, neonowe miasto pełne żartów o kulturze korporacyjnej, inna to organiczny labirynt, w którym ściany oddychają, a powietrze pulsuje kolorami. Wszystko podane w stylistyce kreskówkowego snu, w którym granica między powagą a absurdem po prostu nie istnieje.
Zanim się zorientowałem, minęło kilka godzin. Nie dlatego, że gra mnie „pochłonęła” w klasycznym sensie, ale dlatego, że zaskakiwała mnie wciąż na nowo. „High on Life” przypomniało mi, że gry wideo potrafią być czymś więcej niż zbiorem mechanik i efektów. Mogą być czystą ekspresją wyobraźni - trochę głupią, trochę przesadzoną, ale przez to autentyczną. To doświadczenie, po którym trudno wrócić do powagi większości współczesnych gier.
Podsumowując…
High on Life to gra, która nie próbuje nikomu niczego udowadniać - po prostu robi swoje. Nie udaje poważnej opowieści, nie sili się na głębokie przesłanie, a mimo to zostawia po sobie coś, czego brakuje w wielu większych produkcjach: szczery uśmiech. Po zakończeniu miałem wrażenie, że właśnie wyszedłem z kina po seansie, który nie zmienił mojego życia, ale przez dwie godziny pozwolił mi zapomnieć o całym świecie. I to czasem w grach wystarczy.
Nie wiem, czy wrócę do niej ponownie, ale wiem, że długo ją zapamiętam. Za tę odwagę, by nie brać się na serio, i za to, że przypomina, jak bardzo gry potrafią być szalone, gdy tylko ktoś pozwoli im takimi być. High on Life nie udaje perfekcji - i właśnie w tym tkwi jej urok. W czasach, gdy większość produkcji goni za realizmem, tu rządzi czysty absurd i autorska fantazja. I dobrze, bo czasem właśnie tego najbardziej potrzeba.
Przeczytaj również






Komentarze (6)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych