
Idealne połączenie horroru i westernu nie istnieje? Koniecznie sprawdźcie ten film!
Choć horror jest postrzegany jako gatunek wyjątkowo elastyczny, łatwo łączący się z innymi, nawet zdawałoby się kompletnie przeciwstawnymi jak komedia, niezwykle rzadko zdarza się mariaż kina grozy z westernem. Jednym z chlubnych wyjątków jest bez wątpienia film z 2015 roku, będący efektem wielkiego uporu twórców, którzy zrezygnowali z większego budżetu na rzecz artystycznej swobody.
Kto by pomyślał, że spośród wszystkich ról, jakie w swej artystycznej karierze przybierał Craig S. Zahler, czyli pisarza, muzyka, aspirującego twórcy filmowego, najważniejsza dla jego dalszej reżyserskiej kariery może się okazać rola zawiedzionego kinomana? W 2005 roku amerykański twórca uczestniczył w festiwalu westernów, w trakcie którego miał obejrzeć 19 obrazów w dwa tygodnie. Jeden z nich wyjątkowo go rozsierdził, a mówimy tu o człowieku, który w późniejszych latach publicznie zmiesza z błotem choćby “Zjawę” Alejandro Gonzaleza Inarritu (nazywając ją jednym z najgorszych filmów ostatnich lat), a “Nienawistną Ósemkę” Quentina Tarantino, pomimo spore sympatii, nazwie dziełem aż nadto teatralnym. Wspomniany nieudany seans na festiwalu sprawił, że Zahler sam zaczął się zastanawiać nad fabułą idealnego westernu, łączącego w sobie wiele elementów z kina grozy, który miał mu w końcu załatwić przepustkę do świata filmowego.
Urodzony na Florydzie artysta, w przeszłości parający się tworzeniem muzyki w metalowym zespole Realmbuilder, od zawsze chciał zrobić karierę reżysera, czego efektem okazała się przeprowadzka do Nowego Jorku i rozpoczęcie odpowiednich studiów na NY University. W międzyczasie zajmował się również pisaniem powieści, debiutując jednak dopiero w 2010, za sprawą książki “Congregation of Jackals”. Do czasu swego debiutu reżyserskiego mógł się pochwalić trzema innymi książkami, zyskując przychylność m.in. samego Clive’a Barkera, nazywającego go twórcą obdarzonym jedną z najbujniejszych wyobraźni, pośród pisarzy tworzących w pierwszych dekadach nowego wieku.




Ta jednak dość długo nie wystarczała, by zadebiutować choćby jako scenarzysta, choć Zahler ukończył ponad czterdzieści różnych skryptów, a jeden z nich - do filmu o roboczym tytule “The Brigands of Rattleborge” - zajął nawet pierwsze miejsce na corocznej liście scenariuszy, które nie doczekały się realizacji. Dopiero pięć lat później premierę miał horror “Asylum Blackout” Alexandra Courtesa, przy którym Amerykanin pracował. W tym samym czasie zacznie on tworzyć zręby opowieści z Dzikiego Zachodu, w której grupa kowbojów pod przewodnictwem szeryfa ruszy na ratunek porwanej żonie jednego z nich, ostatecznie musząc się mierzyć z niezwykle groźnymi przeciwnikami. Straszniejszymi nawet od tych zaludniających najmroczniejsze historie opowiadane przez pierwszych osadników.
Nieklasyczny western

Jedną z kluczowych osób jakie Zahler poznał na początku swojej kariery filmowca okazał się Dallas Sonnier. Biznesmen i producent, od swych najmłodszych lat zainteresowany tworzeniem filmów, który bardzo szybko znalazł z nim wspólny język, zostając również jego agentem. Sonnier od początku doradzał przyjacielowi adaptację jego drugiej powieści “Wraiths of the Broken Land”, w której widoczne były inspiracje literaturą pulpową i zgrabny miks horroru z westernem, a przy tym widać w niej było także dużą dbałość o nakreślenie interesujących postaci, z którymi czytelnik może się utożsamić. Zahler uważał jednak, że obraz na podstawie tej powieści musiałby być bardzo drogi, a nikt nie zaryzykuje tak poważnej inwestycji w produkcję realizowaną przez absolutnego debiutanta, dlatego też zaczął tworzyć zupełnie nowy skrypt, również oparty jednak na motywie podróży, mającej na celu uratowanie porwanych bohaterów.
W 2011 roku ostatecznie go ukończył, od razu dając go przeczytać swojemu przyjacielowi, który był nim zachwycony. Sonnier bardzo szybko rozpoczął poszukiwania inwestorów, skłonnych sfinansować tę niezwykłą hybrydę gatunkową. Obraz będący jednocześnie westernem i horrorem, do pewnego stopnia inspirowany klasycznymi “Kopalniami Króla Salomona” H. Ridera Haggarda, w kontekście którego sam twórca wspominał o wpływie tak różnych reżyserów jak John Cassavetes, Wong Kar-Wai, Larry Clark i Takeshi Kitano. Jak łatwo się domyśleć spora część potencjalnych producentów kręciła nosem, bo choć fabuła była niezwykle pomysłowa, western uchodził za gatunek bardzo trudny do sprzedaży. Ostatecznie byli oni jednak skłonni zainwestować w ten obraz pod warunkiem przycięcia metrażu do 90 minut i oddania pełni władzy nad artystycznymi decyzjami producentom, na co Zahler w żadnym wypadku nie chciał się zgodzić.
W ostateczności więc niezbyt wysoki, jak na spore ambicje obrazu, budżet 1.8 miliona dolarów zapewnił po części sam Sonnier, a po części brytyjska firma The Fyzz Facility. Długi okres pre-produkcji sprawił, że początkowe plany dotyczące obsady filmu musiały ulec drastycznej zmianie. Pierwotnie bowiem w małżeński duet mieli się wcielić Jennifer Carpenter i Peter Sarsgaard, oboje jednak zostali zmuszeni do rezygnacji ze względu na inne zobowiązania. Skrypt Zahlera od razu mocno przypadł do gustu Kurtowi Russellowi, który szczęśliwie - podobnie jak równie znakomity tu Richard Jenkins - związał się z projektem na dobre i na złe. Johna Broodera miał pierwotnie zagrać Timothy Olyphant, ale ostatecznie przejął ją Matthew Fox. Ku swemu wyraźnemu zadowoleniu, sam bowiem twierdził, że zawsze chciał zagrać w westernie, a fabuła i dialogi “Bone Tomahawk” od początku mu się spodobały. Jako ukłon w stronę innego nietypowego gatunkowego miksu należy uznać zatrudnienie Sida Heiga, znanego rzecz jasna przede wszystkim z filmów Roba Zombiego.
Wspomniany niski budżet sprawił, że zdjęcia do filmu musiano zrealizować w jak najkrótszym czasie. Mając świadomość swego nikłego doświadczenia, które w tym momencie obejmowało wyłącznie realizowanie mikrobudżetowych, niezależnych filmów - Zahler opracował cały plan pracy, od razu również zapewniając swoich rutynowanych współpracowników, że dobrze wie co robi. Wielu zawodowych aktorów podkreśla bowiem, że najgorsze co może się zdarzyć na planie to reżyser-żółtodziób, który gubi się przy najprostszych czynnościach. Z pomocą przyszedł mu od razu sam Kurt Russell, doradzając jak w najlepszy sposób realizować brutalne sceny, zwłaszcza te dziejące się w jaskini, które zresztą były realizowane w tym samym miejscu co te w “Iron Manie” czy serialu “Weeds”. Pomimo wielu trudności w pracy na planie, takich jak choćby kłopot z zacinającą się bronią i niedziałającym sprzętem, zdjęcia udało się zrealizować w rekordowym czasie 21 dni, co pozwoliło zmieścić się w budżecie.
Kanibalistyczni troglodyci

Debiutancki film Zahlera po raz pierwszy został pokazany 1. października 2015 roku na Fantastic Fest, od razu wzbudzając ogromne emocje. Niecodziennie zdarza się tak doskonałe graficznie przedstawienie realiów Dzikiego Zachodu, po których od razu widać, że twórcy są nim żywo zainteresowani, wymieszane z motywami rodem z kina grozy. Choć bowiem, zarówno reżyser obrazu, jak i choćby Kurt Russell odżegnują się od prostej kategorii “westernowego horroru” nie ma co ukrywać, że sama końcówka przywodzi na myśl takie klasyki jak choćby “Wzgórza mają oczy” czy nawet “Teksańska masakra piłą mechaniczną”, w których bohaterowie muszą walczyć na śmierć i życie z przedstawicielami wyjątkowo brutalnego plemienia kanibalistycznych troglodytów.
Niewiele mówi się o znakomitym udźwiękowieniu filmu Zahlera, a nie chodzi tu bynajmniej wyłącznie o muzykę, skomponowaną przez innego przyjaciela reżysera Jeffa Herriota. Przeraźliwe dźwięki wydawane przez poszczególnych członków wspomnianego plemienia robią bowiem niesamowite wrażenie, odsyłając do kina fantastycznego, idealnie również komponują się z tym co obserwujemy w rzeczonej jaskini. Twórcy sami przyznali, że starali się nie kierować oka kamery na przedstawicieli kanibali, nadając ich postaciom nieomalże mistyczny charakter, co dodatkowo podkreśla również oryginalny oręż jakim władają. Wszystko to sprawia również, że widz tym mocniej zżywa się z bohaterami, życząc im powodzenia w ucieczce.
W scenariuszu zachwycają zwłaszcza drobne szczegóły, zdecydowanie ożywiające akcję i sprawiające, że bohaterowie stają się bliżsi widzowi. Takie jak choćby poważna kontuzja granego przez Patricka Wilsona, Arthura O'Dwyera z każdym kolejnym kilometrem pokonywanej przez niego drogi dająca świadectwo jego wielkiej determinacji, by uratować żonę. Interesujące zestawienie charakterów Arthura, zastępcy szeryfa Chicory’ego i Johna Broodera, w usta którego Zahler włożył jedną kwestię wyjątkowo sobie bliską, a dotyczącą instytucji małżeństwa, które zdecydowanie dynamizują dialogi pomiędzy nimi sprawiając, że podróż do feralnej jaskini obserwuje się z rosnącym zainteresowaniem. Pochwalić należy świetny dobór aktorów i znakomite zdjęcia, za sprawą których film ciekawie dialoguje z klasykami westernu.
O wielkim sukcesie kasowym filmu nie mogło być mowy, bo miał on wyjątkowo ograniczoną dystrybucję kinową, ale ostatecznie zdołał na siebie zarobić za sprawą sprzedaży na innych nośnikach, w czym mam zresztą swój skromniutki udział, jako posiadacz wydania Blu-Ray. Od czasu premiery “Bone Tomahawk” kariera Zahlera nabrała dużego rozpędu, bo już dwa lata później do kin trafił jego kolejny obraz, twarda i brutalna, bazująca na dobrze znanych motywach wyjętych z kina gatunkowego, acz nie pozbawiona również oryginalności “Cela 99” z Vince'em Vaughnem, a już rok później pojawi się tam “Krew na betonie”, w której wspomnianemu odtwórcy partneruje Mel Gibson. Od dłuższego czasu słychać o jego kolejnej produkcji “The Bookie & The Bruiser”, w której miał zagrać Adrien Brody, ostatecznie zastąpiony przez Theo Jamesa, która - miejmy nadzieję - niedługo zostanie ukończona.
Przeczytaj również






Komentarze (24)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych