
Perfekcyjne połączenie science fiction z kryminałem noir. Ten film nadal robi ogromne wrażenie!
Przełom stuleci był czasem ogromnego niepokoju społecznego, który przełożył się również na wiele znakomitych filmów należących do gatunku science fiction. Najgłośniejszym obrazem z tego nurtu okazał się rzecz jasna “Matrix” Wachowskich, wiele zawdzięczający jednak kilku wcześniejszym tytułom, zwłaszcza temu mającemu swą premierę ledwie rok wcześniej.
Urodzony w słynnej Aleksandrii, ale - ze względu na szybką przeprowadzkę rodziców - wychowany w Australii, Alex Proyas miał w końcówce lat 90’ XX wieku ustaloną markę. Był twórcą jednoznacznie kojarzonym z kinem gatunkowym, którego kolejne produkcje wyróżniały się jednak oryginalną oprawą audiowizualną. Już jego debiut, kompletnie zapomniane i niestety niedostępne w Polsce “Spirits of the Air, Gremlins of the Clouds”, pokazał duże umiejętności w kreowaniu niesamowitej atmosfery, co znalazło swoje odzwierciedlenie w słynnym “Kruku”. Niestety, z oczywistych względów, owianym złą sławą widowisku z 1994 roku, opartym na komiksie Jamesa O’Barra. Nad swym niewątpliwym opus magnum Proyas pracował już od początku lat 90’, tworząc zręby fabularne opowieści, w której kluczowa okazała się kryminalna zagadka, dotycząca jednak nie tyle sprawcy kolejnych morderstw, co raczej natury przedstawionego w niej świata.
Pierwszym scenarzystą, z którym Proyas skontaktował się w sprawie rozwinięcia swych pierwotnych idei, był Lem Dobbs, który od początku dostrzegł, iż ma do czynienia z tekstem napisanym przez reżysera, nie zawodowego twórcę filmowych skryptów. Wyróżniał się bowiem niezwykle sugestywnie wykreowanym światem przedstawionym, zamieszkiwanym przez dziwnie znajome postacie, jakby wprost wyjęte z literatury i kina noir. Dość powiedzieć, że John Murdock w pierwotnej wersji nosił nazwisko “Walker”, które Dobbs uznał za banalne. Zbyt mocno kojarzące się z ikoniczną postacią graną przez Lee Marvina w “Zbiegu z Alcatraz” Johna Boormana, dlatego od razu należało je zmienić. Wszelkie uwagi kierowane w stronę twórcy starał się jednak wyrażać w jak najbardziej łagodnym tonie, gdyż bardzo zależało mu na uczestnictwie w tym projekcie. Na szczęście sam Proyas szybko znalazł z nim wspólny język i obaj rozpoczęli współpracę.




W międzyczasie o chęć zatrudnienia na planie “Dark City” został zapytany również David Goyer. Zainteresowani jego produkcją byli przedstawiciele Disneya, którzy jednak obawiali się, że sam film może się okazać zbyt skomplikowany, niezrozumiały dla typowego widza, a więc również trudny do zareklamowania. Goyer miał być w tym wypadku kimś w rodzaju tajnego agenta firmy, gotowego do współpracy z Proyasem, ale w celu uproszczenia wielu skomplikowanych konceptów i sprawienia, że film nie będzie tak dziwny jak pierwotnie się zapowiadał. W jednym wywiadów scenarzysta wyznał jednak, że kompletnie nie sprawdził się w tej roli, gdyż od początku spodobały mu się pomysły reżysera i tylko pomagał w ich rozwinięciu. Projekt ostatecznie wylądował w New Line Cinema, które - według słów Goyera - było w tym czasie znane z najmniejszego wtrącania się w kwestie artystyczne ze wszystkich firm obecnych na rynku. Wcale nie oznaczało to jednak tego, że tarcia wokół najbardziej kontrowersyjnych - z komercyjnego punktu widzenia - elementów się na tym zakończyły.
Taniej lub głupiej

W wielu wywiadach z tego okresu Alex Proyas wspomina, że praca nad “Dark City”, zarówno na etapie negocjacji budżetowych, jak i edycji po okresie pokazów testowych, nauczyły go wiele jeśli chodzi o współpracę na linii reżyser - producent, kluczowej przy realizacji własnej artystycznej wizji. Z rozbrajającą szczerością stwierdził, że w tym biznesie są generalnie dwie drogi: można pójść na radykalne uproszczenie fabuły - dzięki któremu otrzyma się więcej pieniędzy - lub mniejszy budżet, kosztem zgody na obecność tych dziwniejszych pomysłów, których w “Dark City” było przecież bardzo dużo. Australijczyk zdecydował się na drugie wyjście. Choć bowiem film kosztował sporo, bo aż 25 milionów dolarów, od razu trzeba zaznaczyć, że jak na produkcję, do której musiano zbudować specjalny, ogromny plan zdjęciowy, nie jest to kwota imponująca. Świadczy o tym choćby fakt, iż zaledwie milion dolarów spożytkowano na efekty specjalne, co niestety widać zwłaszcza w samej końcówce, w pojedynku Johna Murdocka z Panem Księgą. Nijak nie wytrzymującym żadnych porównać z zaledwie o rok późniejszym “Matrixem”.
Interesujące jest jednak to, że pogłoski, jakie pojawiały się już na planie samego filmu, sugerowały że budżet mógł zostać mocno powiększony. Chodziły bowiem plotki, że producenci chcą zatrudnić w głównej roli Johnny’ego Deppa, a nawet Toma Cruise’a, ale ostatecznie tę część budżetu zaoszczędzono, angażując nie tak dobrze znanego, a przez to również dużo tańszego Rufusa Sewella. Od początku do roli Pana Księgi typowany był za to Ian Richardson, aktor znany już choćby z pierwszej serialowej ekranizacji “House of Cards”, gdzie zagrał głównego bohatera, Francisa Urquharta. Tu zdaje się pełnić podobną rolę jak Max von Sydow we “Flashu Gordonie” czy David Warner w “Tronie”, nadając granej przez niego fantastycznej postaci dużo powagi i majestatu.
Interesująco wygląda kwestia wyboru Kiefera Sutherlanda, bo był nim zaskoczony nawet sam aktor i reżyser. Znany wtedy z występu choćby w “Lost Boys” Sutherland po otrzymaniu scenariusza uznał, że trafił on do niego przez pomyłkę i pierwotnie był przeznaczony dla jego ojca. I w sumie nic w tym dziwnego, gdyż sam Proyas początkowo uważał, że oparty na prawdziwej postaci Daniela Paula Schrebera, niemieckiego sędziego, który w słynnym dziele “Pamiętniki nerwowo chorego” opisał swoje zmagania ze schizofrenią, bohater powinien być grany przez starszego aktora. Po spotkaniu z Kieferem kompletnie zmienił jednak koncepcję i trzeba przyznać, że trafił z tym idealnie, podobnie jak z doborem innych odtwórców. W filmie występuje wszak aż dwoje laureatów Oscara, czyli Jennifer Connelly (otrzymała ją na długo po premierze “Dark City”, bo w 2002 roku), a także William Hurt, co do którego udziału miano najwięcej wątpliwości, biorąc pod uwagę jego wyjątkowo trudny charakter.
Część ogromnego fenomenu tego filmu związana jest z jego niezwykle oryginalną oprawą wizualną, czyli z jednej strony niezwykle ciasnymi planami zdjęciowymi, które potęgują wręcz klaustrofobiczny nastrój, a z drugiej ze specyficznym oświetleniem. To było dziełem znakomitego polskiego operatora Dariusza Wolskiego, który wymyślił, wcale nie tak popularny w owym czasie, sposób wykorzystania lamp sodowych, odpowiedzialny za cechującą ten film monochromatyczność. Podkreślaną dodatkowo nietypowym wyborem samego Proyasa, który wbrew wszelkim regułom zadecydował o tym, że kolor stroju bohaterów będzie bliski barwie charakterystycznej dla samego miasta. Wolski odpowiada również za pomysł podświetlania twarzy kolejnych postaci na żółto lub na niebiesko.
Zatopieni przez Titanica

Wspomniane już, testowe pokazy utwierdziły reżysera w przekonaniu, że ówczesna widownia nie zrozumie do końca jego wizji, ale również wpłynęły na bardzo konkretne cięcia materiału, jak również zmianę sposobu narracji. Przedstawiciele New Line Cinema uparli się bowiem przy tym, by film rozpoczynał się od narracji z offu, bohatera granego przez Kiefera Sutherlanda, mającej służyć za wstępny komentarz, objaśniający widzom fabułę obrazu. Dostępna w sieci wersja reżyserska tego dzieła potwierdza, że koncepcja Proyasa, od początku chcącego by fabuła podążała za bohaterem, który sam nie wie kim jest, znajdując się przy tym w wyjątkowo niekorzystnych okolicznościach, okazała się właściwa.
Premiera “Dark City” była początkowo planowana na końcówkę 1997 roku jednak pojawił się pewien problem. Otóż w owym czasie prawdziwym hitem kinowym był “Titanic” Jamesa Camerona, więc przedstawiciele dystrybutora niemal co tydzień opóźniali moment wypuszczenia swojego obrazu. W międzyczasie starali się również nakłonić twórcę do zmiany tytułu na “Dark World” lub “Dark Empire”, tak by nie kojarzyć się jednoznacznie z “Mad City” Costy-Gavrasa, które pojawiło się w listopadzie 1997 roku. Wszelkie ich wysiłki poszły jednak na marne, bo mimo mocnego przeciągnięcia daty pierwszego pokazu ich filmu, ostatecznie zaplanowanego na 27 lutego 1998 roku, przegrał on nie tylko z dziełem Camerona w jedenastym tygodniu jego wyświetlania, ale także choćby z “Buntownikiem z wyboru”, pokazywanym w kinach od drugiego grudnia.
Potężna fala po katastrofie wspomnianego transatlantyku wymyła również z kin film Proyasa, któremu nie pomogła nawet niesamowicie entuzjastyczna recenzja Rogera Eberta, który nazwał ten obraz wielkim artystycznym osiągnięciem, porównując go do “Metropolis” Fritza Langa i “2001: Odysei Kosmicznej” Stanleya Kubricka. Sam reżyser tłumaczył fiasko swojego przedsięwzięcia kiepskim marketingiem, bo jego film - być może przez wzgląd na pewne podobieństwa do “Hellraisera” Clive’a Barkera - był w zasadzie reklamowany jako dość standardowy horror, co tylko potwierdza ogromne trudności jakie mieli ówcześni specjaliści od marketingu z właściwym zakwalifikowaniem przedziwnej hybrydy gatunkowej jaką było “Dark City”.
Film Proyasa był bowiem z jednej strony porównywany do wcześniej wymienionych przez wspomnianego już krytyka klasyków, ale również filmów z poprzedniej lat, takich jak “Brazil” Terry’ego Gilliama, “Akiry” Katsuhiro Otomo, a także “Miasta Zaginionych Dzieci” i “Delicatessen” Jean Pierre’a Jeuneta, które sam Australijczyk podziwiał, ale też uważał, że mocno różnią się one od jego dzieła. W oryginalnej warstwie wizualnej tego filmu sam Ebert dostrzegł podobieństwa do spuścizny angielskiego neoklasycznego architekta Johna Soane, widocznych zwłaszcza w wyglądzie jego muzeum w Londynie, a inni dostrzegali również cechy wspólne z twórczością malarza Edwarda Hoppera, co staje się jasne, gdy spojrzy się na takie obrazy jak “Nighthawks” czy “Automat”.
Choć film ostatecznie okazał się finansową klapą już bliska przyszłość pokazała, że wizja tego twórcy zdecydowanie trafiła we właściwy czas. Australijczyk mógł bowiem już w kolejnym roku z zazdrością patrzeć na sukces “Matrixa”, wykorzystującego zresztą pozostawioną przez ekipę scenografię, choćby w słynnej scenie na dachu, o którym później z przekąsem mówił, że gdyby zawarł w scenariuszu więcej kung fu i strzelanin prawdopodobnie również wygrałby nierówną walkę z kinowym box office. “Dark City” wkrótce stało się jednak nie tylko produkcją kultową w środowisku fanów filmowego science fiction, ale również punktem odniesienia dla kolejnych twórców. Sam Christopher Nolan, tworząc scenariusz do “Incepcji”, miał się inspirować właśnie kinem końca lat 90’, wymieniając przy tym tytuł widowiska Alexa Proyasa. Niestety reżyser ten w kolejnych latach nie zrealizował już czegokolwiek, co choćby zbliżyło się do poziomu obrazu z 1998 roku, a jego ostatnia produkcja, kosztujący ponad 150 milionów dolarów “Bogowie Egiptu” są do dziś przedmiotem kpin. Jeszcze trzy lata temu pojawiły się plotki o powrocie “Mrocznego miasta” w formie serialu, ale temat bardzo szybko ucichł.
Przeczytaj również






Komentarze (11)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych