Battlefield 3: Rosjanin - 2 kolejne fragmenty
Dziś na półki księgarń trafia polski przekład powieści sensacyjnej Andy’ego McNaba i Petera Grimsdale’a – Battlefield 3: Rosjanin. W rozwinięciu czeka na Was notatka prasowa, oraz kolejne dwa fragmenty powieści.
Dziś na półki księgarń trafia polski przekład powieści sensacyjnej Andy’ego McNaba i Petera Grimsdale’a – Battlefield 3: Rosjanin. W rozwinięciu czeka na Was notatka prasowa, oraz kolejne dwa fragmenty powieści.
Battlefield 3: Rosjanin – najnowsza powieść sensacyjna McNaba już w polskich księgarniach
Książka ta, opierając się na motywach słynnej gry o tym samym tytule, opowiada o losach Dimy Majakowskiego, byłego żołnierza Specnazu, który wraca do służby w siłach specjalnych Matki Rosji pod wpływem presji GRU. Zlecenie jest jednorazowe. Ma podjąć się niezwykle trudnej misji, która w sposób zupełnie nieoczekiwany wymknie się spod kontroli samego Majakowskiego, jak i jego szefostwa w Moskwie.
Battlefield 3: Rosjanin to czystej krwi sensacyjny thriller. Fabuła wyszła spod pióra Andy’ego McNaba, byłego żołnierza brytyjskich sił specjalnych SAS i autora wielu powieści sensacyjnych, znanego polskim czytelnikom choćby z książki Kryptonim „Bravo Two Zero”, w której opisał dramatyczne perypetie patrolu Bravo Two Zero, którym dowodził podczas I wojny w Zatoce Perskiej.
Doświadczenie McNaba jako żołnierza sił specjalnych znajduje swoje odbicie w jego stylu pisarstwa i sposobie przedstawiania świata – do bólu realistycznym, mocnym i przejmująco prawdziwym. Nie inaczej jest w przypadku książki Battlefield 3: Rosjanin. Dynamicznie poprowadzona fabuła, nierzadko szokująca czytelnika i zasadzona na dwóch początkowo rozłącznych wątkach, które splatają się w dramatycznym punkcie kulminacyjnym po to, by znów rozpleść się i potoczyć swoimi koleinami, to wielka zaleta tej powieści. Innymi mocnymi punktami powieści są wyraziści, prawdziwi bohaterowie, inteligentny cynizm i osadzona w przemawiających do wyobraźni bliskowschodnich realiach fabuła. Po książkę Battlefield 3: Rosjanin powinni sięgnąć nie tylko fani gry; jej lektura dostarczy wiele satysfakcji miłośnikom rasowej literatury sensacyjnej, dla których ważna jest nie tylko wartka akcja, ale i mistrzowsko skonstruowana intryga.
Z pierwszym fragmentem powieści możecie zapoznać się klikając tutaj. Kolejne dwa znajdziecie poniżej:
Andy McNab & Peter Grimsdale
Battlefield 3
ROSJANIN
Przekład: Przemysław Bieliński
978-83-61428-67-1
© 2012 Insignis Media. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Fragmenty (wersja sprzed redakcji i korekty)
Zakaz publikacji bez wcześniejszej zgody wydawnictwa / materiał tajny
Kontakt: biuro@insignis.pl
Andy McNab & Peter Grimsdale
Battlefield 3
ROSJANIN
Przekład: Przemysław Bieliński
Moskwa, 2014
Część 2
Winda nie działała, drzwi miała uchylone, między nimi tkwił zgnieciony wózek sklepowy. Dima schował wysuwaną rączkę walizki i podniósł bagaż. Na schodach śmierdziało szczynami. Nawet o tej porze cały budynek huczał od rapu i domowych awantur. Gdyby przyszło do wymiany ognia, nikt by nawet nie zwrócił na to uwagi. Minął go chłopiec, najwyżej dziesięcioletni, z płaskim grzbietem nosa i nalanymi policzkami, zdradzającymi alkoholowy zespół płodowy. Z kieszeni bluzy z kapturem wystawała mu kolba pistoletu, a na gołej, białej dłoni widniał tatuaż ze smokiem.
Chłopak przystanął, zerknął na torbę, potem na Dimę, zastanawiając się nad czymś. Oto kwiat postsowieckiej młodzieży, pomyślał Dima. Przyszło mu do głowy, że może jednak powinien był zabrać broń. Chłopiec, nie zmieniając wyrazu twarzy, poszedł dalej.
Metalowe drzwi do mieszkania zahuczały głucho, kiedy w nie załomotał. Nic. Załomotał raz jeszcze. W końcu uchyliły się na pół metra, ukazując lufy dwóch pistoletów, miejscowy odpowiednik wycieraczki z napisem „witaj”. Dima cofnął się, żeby tamci zobaczyli walizkę. Obaj mieli twarze zakryte kominiarkami. Odsunęli się, wpuszczając go do środka. W mieszkaniu było ciemno; świece na stole świeciły upiornym blaskiem. W suchym, gorącym powietrzu wisiał odór smażeniny i potu.
Jeden z mężczyzn przystawił Dimie pistolet do czoła, a drugi, niższy, obszukał go, przy okazji ściskając mu genitalia. Dima powstrzymał się całą siłą woli, żeby go nie kopnąć. Wysłał surowe polecenie swojej nodze, rozkazując jej pozostać na ziemi, a sam w tym czasie gromadził tyle informacji, ile tylko mógł. Niższy mężczyzna miał prawdopodobnie pod trzydziestkę, był leworęczny, utykał na lewą nogę, która wyginała się niezgrabnie, prawdopodobnie po zranieniu w podbrzusze albo biodro. Dobrze wiedzieć. Drugi, wyprostowany i wysoki, blisko dwumetrowy, wyglądał na młodszego i sprawniejszego, ale będąc terrorystą, źle się odżywiał i zaniedbał ćwiczeń. Widok ich twarzy bardzo by Dimie pomógł, ale w swoim zawodzie nauczył się oceniać charaktery po ruchach i mowie ciała. Maska była oznaką słabości, to jeszcze jedna przydatna wskazówka. A lekkie drżenie wycelowanego w niego pistoletu to wynik braku doświadczenia.
– Wystarczy.
Głos dobiegł z półmroku, z głębi pomieszczenia, po nim zaś rozległ się cichy, nowotworowy śmiech, z miejsca rozpoznawalny. Oczy Dimy przyzwyczaiły się do ciemności. Pokój był pusty, nie licząc niskiego stołu, na którym zauważył świece, pudełka po pizzy, trzy puste puszki po bałtice, dwa stare pistolety automatyczne APS Stieczkina i kilka zapasowych magazynków. Za stołem stała wielka, czerwona, plastikowa kanapa, wyglądająca, jakby trafiła tu z taniego burdelu.
– Postarzałeś się, Dima.
Kanapa zaskrzypiała. Wacaniew dźwignął się na nogi, pomagając sobie laską. Dima ledwie go poznał. Włosy miał siwe i potargane, lewą połowę twarzy pokrywały rozległe oparzenia; ucho prawie zniknęło pod błyszczącą, czerwoną blizną, sięgającą łukiem kącika ust. Wacaniew puścił laskę i rozłożył ramiona, rozstawiając sękate palce. Dima podszedł, dał się objąć. Wacaniew ucałował go w oba policzki, potem się odsunął.
– Niech ci się przyjrzę. – Szczerzył się szeroko, brakowało mu połowy górnych zębów.
– Przynajmniej spróbuj zachowywać się jak terrorysta. Mówisz jak moja babka.
– Masz zaczątki siwizny.
– Przynajmniej mam jeszcze wszystkie zęby i oboje uszu.
Wacaniew zarechotał i pokręcił głową; jego czarne oczy prawie schowały się w fałdach policzków. Dima widywał ludzi we wszystkich stadiach między życiem a śmiercią – Wacaniew wyglądał na bliższego tego drugiego. Westchnął przeciągle i przez chwilę znów byli towarzyszami, zjednoczonymi Sowietami, braćmi broni w walce o Wielką Sprawę.
– Historia nie była dla nas łaskawa, Dima. Wypijemy za dawne czasy?
Teatralnym gestem Wacaniew wskazał opróżnioną do połowy butelkę na stole.
– Ja już nie piję.
– Zdrajca.
Dima spojrzał w prawo i zobaczył dwa trupy – dwie kobiety na wpół przykryte dywanem – u tej, która jeszcze miała twarz, dostrzegł przesadny makijaż jak u lalki.
– Kto to?
– Poprzednie lokatorki. Zalegały z czynszem.
Wrócili do teraźniejszości. Wacaniew odsunął się i odsłonił skulony kłębek na kanapie.
– Pozwól, że przedstawię ci naszego gościa.
W Katii z najwyższym trudem można było rozpoznać dziewczynę ze zdjęć w kolorowych czasopismach, które pokazano Dimie. Zszargana bluza z kapturem praktycznie zakrywała jej twarz – niezdrowo plamistą, spuchniętą od płaczu i wyczerpania. Gałgan bandaża na lewym palcu wskazującym był szary, zwieńczony brązowoczerwoną plamą. Spojrzała pustymi oczami na Dimę, a on poczuł dziwne ukłucie żalu.
– Może wstać? Nie zamierzam jej nieść po tych schodach.
Wacaniew zerknął na dziewczynę.
– Chodzi i mówi, i może teraz ma lepsze pojęcie o tym, jak żyje druga połowa.
Katia skupiła wzrok na Dimie, po czym jej spojrzenie wolno przesunęło się na drzwi po lewej i wróciło na niego. Zapamiętał, żeby jej potem podziękować – jeśli miało być jakieś „potem”.
Wskazał walizkę. Chciał, żeby jak najszybciej zaczęli liczyć.
– Zrobiłeś się chciwy na starość, Wacaniew. A może to twoja emerytura?
Wacaniew popatrzył na pieniądze i z namysłem pokiwał głową.
– Tacy jak ja i ty, Dima, nie przechodzą na emeryturę. W przeciwnym razie co byś tu robił, w tej zapomnianej przez Boga i ludzi dziurze, o tak nieludzkiej porze?
Patrzyli na siebie przez chwilę, zniknęły dzielące ich lata. Wacaniew złapał Dimę za ramię.
– Dima, Dima! Musisz iść z duchem czasu. Świat się zmienia. Zapomnij o przeszłości, zapomnij nawet o teraźniejszości. To, co nadchodzi, wszystko zmieni. Uwierz mi.
Zakaszlał chrapliwie, ukazując puste dziąsła tam, gdzie kiedyś były zęby.
– Nadeszło to, co Amerykanie nazywają Końcem Czasów. Ale to nie to, co mają na myśli. Nie będzie tu żadnego Boga, to na pewno. Cztery litery: L, W, R, O. Pora odświeżyć swój farsi, przyjacielu.
Służyli razem w Iranie podczas wojny z Irakiem, jako towarzysze i rywale. Dima zorganizował uwolnienie Wacaniewa z rąk Irakijczyków, ale ci zdążyli wcześniej przetrącić mu kręgosłup i powyrywać paznokcie. Pozostawali ze sobą w kontakcie jeszcze po rozpadzie Związku Radzieckiego, ale Wacaniew zapadł się pod ziemię, kiedy Rosjanie zajęli Grozny. Teraz stali twarzą w twarz w mieszkaniu martwej dziwki, najemnik i terrorysta – przedstawiciele dwóch profesji, zyskujących rosnącą popularność.
Nagle Dima obrócił się. Dwaj w kominiarkach podskoczyli. Schylił się, rozpiął walizkę, a potem zamaszystym gestem cinkciarza pokazującego towar odrzucił wieko, odsłaniając równo ułożone dolary. Bułganow chciał je dostać z powrotem, ale to mogło być już zadanie dla Krolla. Kominiarki patrzyły z zachwytem. Dobrze, kolejne oznaki niewinności. Wacaniew nawet nie rzucił okiem.
– Nie przeliczysz?
Wacaniew zrobił urażoną minę.
– Uważasz, że nie ufam staremu towarzyszowi?
– To pieniądze Bułganowa, nie moje. Na twoim miejscu obejrzałbym każdy banknot. Z obu stron.
Wacaniew uśmiechnął się na ten żart i skinął głową na swoich chłopaków, którzy uklękli i zaczęli ochoczo wyciągać ciasno upakowane pliki. Atmosfera w pomieszczeniu trochę się rozluźniła. Dima zobaczył, że spod dywanu, którym przyrzucono martwe dziwki, wylała się ciemna plama.
Niższy Czeczen schował pistolet, ale drugi położył swój na podłodze obok siebie. Niecałe dwa metry od Dimy. Dima żałował, że nie wie, kto lub co jest w drugim pokoju, ale – teraz albo nigdy.
– Muszę się wysikać. Gdzie jest kibel?
Skoczył do przodu, jakby potykając się o stolik, który przewrócił się na bok. Upadł ciężko na młodszego mężczyznę. Ten złożył się wpół jak książka. Lądując, Dima sięgnął oburącz po pistolet na podłodze; jedną ręką namacał spust, drugą przeładował i, nie podnosząc broni, strzelił do wyższego, raniąc go w udo. Trafiony odskoczył w tył, wystawiając się lepiej na strzał. Nasada jego nosa eksplodowała krwawymi strzępami. Nie wyciągając pistoletu spod siebie, Dima strzelił w krocze mężczyzny, na którym leżał; poczuł szarpnięcie i tamten znieruchomiał. Natychmiast przetoczył się po otwartej walizce z pieniędzmi do kąta po przekątnej pokoju od otwartych drzwi. Obejrzał się i zobaczył, że kanapa jest pusta. Wacaniew zgiął się nad przewróconym stołem, próbował laską sięgnąć jeden z pistoletów. Dima stracił całą sekundę; resztki poczucia braterstwa powstrzymywały go od naciśnięcia spustu. W końcu opanował się i wpakował Wacaniewowi kulę w bark.
Katii nigdzie nie było widać. Musiała uciec do drugiego pokoju. Schowała się tam, czy została wciągnięta? Dima nie musiał długo czekać. Dziewczyna pojawiła się w drzwiach, z głową odchyloną do tyłu i twarzą ściągniętą w konwulsjach strachu. Tuż za nią – druga twarz, na wpół ukryta, jeszcze młodsza. Nie było wątpliwości, kto to: te same czarne oczy co u ojca, tyle że osadzone w ślicznej buzi porcelanowej lalki. Dima szybko skalkulował: córka Wacaniewa, Nisza, jego jedyne dziecko, urodzone przez ostatnią żonę, musiała mieć… szesnaście lat. Miała wybór, mogła polecieć do Ameryki z matką, wkrótce poszłaby na Harvard. Tymczasem była tutaj, wciągnięta w desperackie plany ojca. Dima zerknął na Wacaniewa; tamten patrzył szeroko otwartymi oczami na córkę, stojącą za pieniędzmi, których już nigdy nie dane będzie mu wydać.
Dima spojrzał Niszy w oczy. Chowała się za Katią, jedną ręką mocno trzymała zakładniczkę za włosy, drugą przystawiała jej do gardła nóż do chleba. Minęło pół sekundy. Dima już to przerabiał. Miewał cele młodsze niż Nisza. Ośmiolatek w północnym Afganistanie, trzymający kałasznikowa, jakby był z nim zrośnięty; dziewczynka, wyszkolona snajperka, wysłana, żeby zabić własnego ojca – informatora. Zapędził ją w kąt na dachu, budynek za nimi płonął, a on po raz ostatni spróbował ją nakłonić do zmiany stron. Ale ona jasno dała do zrozumienia, że brzydzi ją taki pomysł, i uparła się, że bez walki się nie podda.
Kolejne pół sekundy. Nie było tu żadnej alternatywy, żadnej możliwości perswazji czy negocjacji. Kiedyś jej ojciec był dla niego jak brat; Dima trzymał nawet Niszę na rękach, gdy była mała. Najlepsze, na co mogła liczyć, to że Dima nie ma już tak dobrego oka, jak kiedyś, i że trafi Katię, a wtedy wszyscy będą zbiegami.
Dima podniósł rękę. Przyszło mu to z ogromnym trudem, jakby walczył z jakimś podziemnym polem siłowym. Nisza stała trochę na lewo od Katii, z twarzą w połowie schowaną za swoją zakładniczką. Dima strzelił w bok, domyślił się, że Nisza wskoczy za swoją ludzką tarczę, a potem wystrzelił drugi raz na prawo od głowy Katii, trafiając Niszę w ruchu. Dziewczyna puściła zakładniczkę, która osunęła się w przód, sama zaś poleciała w tył, w ciemność. Dima posłał jeszcze jedną serię do drugiego pokoju, a potem, przeszedłszy przez chaos śmieci, szczątków i martwych ciał, wziął Katię na ręce.
W nagle zaległej ciszy usłyszał szybki oddech jednego z Czeczenów. Odwrócił się, gotowy posłać mu kulę, kiedy z zewnątrz dobiegło go szuranie czyichś nóg. Podniósł wzrok w chwili, gdy drzwi do mieszkania eksplodowały. Trzy lufy kałasznikowów, tuż za nimi trzy sylwetki: twarze zupełnie niepotrzebnie uczernione, nowe hełmy i kamizelki kuloodporne, nietknięte jeszcze żadną akcją. Antyterroryści wydziału bezpieczeństwa wewnętrznego, słynący z niekompetencji. Zamarli na widok tego, co zastali. Przez chwilę nikt się nie odzywał.
– Jest tam – powiedział Dima, wskazując Wacaniewa, ale nie odrywając wzroku od mężczyzn. Słyszał, jak Wacaniew próbuje wstać, jak ochryple szepcze: „Dima, Dima, nie pozwól im mnie zabrać”.
Jeden z antyterrorystów podszedł bliżej, opuszczając broń.
– Dima Majakowski, idziesz z nami.
– Z czyjego polecenia?
– Dyrektora Paliowa.
– Jestem aresztowany?
– Nie, jesteś umówiony.
– Mógłbym zgłosić się później? Jestem trochę zajęty.
W drzwiach za nimi pojawił się Kroll.
– Przepraszam, nie dałem rady cię uprzedzić. Mam zabrać towar?
Na słowo „towar” jeden z antyterrorystów utkwił wzrok w pieniądzach. Szturchnął drugiego, który zmierzył wzrokiem Katię jak część zdobyczy. Dima rąbnął go w twarz jego własną bronią. Drugi zastanawiał się właśnie, czy zaryzykować ciepłą posadkę za walizę pełną dolarów, więc Dima miał dość czasu, by wbić mu kolbę kałasznikowa w krocze.
Obejrzał się na Wacaniewa i skinął mu głową. Spojrzał na pozostałych.
– Jeszcze chwilę.
Obrócił się z powrotem do starego towarzysza i wpakował mu kulkę w głowę.
Al-Sulajmanijja, granica irackiego Kurdystanu i Iranu
Część pierwsza
W strykerze było czterdzieści stopni, śmierdziało coraz bardziej. Dyżur ciągnął się już trzydziestą drugą godzinę, co bynajmniej nie wpływało korzystnie na poziom higieny osobistej uwięzionych w środku pasażerów w pełnym oporządzeniu: kevlarowych hełmach, kuloodpornych okularach i kamizelkach, żaroodpornych rękawicach, nakolannikach, nałokietnikach, dwustu czterdziestu sztukach amunicji do M4 w ładownicach na kamizelkach. Przypominało to siedzenie w opancerzonej trumnie, tyle że miejsca było mniej. Jeszcze kilka tygodni temu kamizelki i ochraniacze zostawiali w bazie, ale sytuacja się zmieniła.
Sierżant Henry „Black” Blackburn sięgnął w górę i uchylił jeden z włazów, potem drugi. Powietrze jednak pozostało prawie nieruchome; jechali ze stałą prędkością czterdziestu na godzinę. Na początku jeździli, ile fabryka dała, dopóki nie stało się jasne, że o wiele łatwiej uniknąć kłopotów, jeśli się je wypatrzy, zanim się w nie wjedzie. Sierżant wystawił głowę i mrużąc oczy, rozejrzał się po spieczonej słońcem okolicy. Minęło kilka lat, odkąd wojna spustoszyła tę część Iraku, ale szkód wciąż nie naprawiono. Biliony dolarów przeznaczone na odbudowę kraju nie trafiły do Al-Sulajmanijji, a jeśli trafiły, to rzesze kolejnych pośredników i podwykonawców dobrały się do nich pierwsze. Od samej ich liczby kręciło się w głowie. Każdy brał swoją działkę, zatrudniał ludzi na papierze i sporządzał dokumentację budynków, które nie powstały. To prawda, naprawiono kilka dróg, podciągnięto kanalizację, ale po kilku miesiącach wszystko to na powrót popadło w ruinę. Przy każdej awanturze ofiarą jako pierwsza – zaraz po miejscowej ludności – padała infrastruktura. Minęli ruiny niedawno ostrzelanego magazynu paliw; połacie betonu wisiały na rdzewiejących prętach zbrojenia. Ze szczytu gruzowiska dwójka dzieci w samych koszulkach ciskała kamieniami nie wiadomo w co. Za transporterem obejrzało się pół tuzina kóz, które pasły się na rumowisku.
Campo opowiadał właśnie anegdotę.
– …no i jestem na posterunku, gotowy do wyjazdu, a ona pyta: „Kochanie, masz jakieś zabezpieczenie?”, a ja na to: „Mała, zostawiłem swój M16 w domu, ale jak chcesz go obejrzeć, to przyniosę”.
Nikt się nie roześmiał. Wszyscy słyszeli to przynajmniej dwa razy.
Montes wtrącił swoją ulubioną gadkę.
– No bo kto w ogóle chce tu siedzieć? W telewizji mówią, że wojsko chce tu siedzieć. Skąd oni to biorą? Ludzie mają się niby od tego poczuć lepiej? Może jak komuś zależy na gwiazdkach, na awansie. Ale my chcemy się tylko stąd zabrać w chuj, co, Black?
Black wzruszył ramionami nie dlatego, że nie miał odpowiedzi: po prostu nie miał w tej chwili ochoty na tę rozmowę. Myślał o mailu, który wyśle wieczorem do domu: „Kochani mamo i tato, dzisiaj było czterdzieści sześć stopni, największy upał jak dotąd”. Przez następne dziesięć minut zastanawiał się nad kolejnym zdaniem. Trzy pozytywy. To była jego zasada. Jego matka potrafiła dostrzec dobre strony nawet w tornadzie. „Otworzyli szkołę, którą zbudowali obok bazy”. Przemilczy fakt, że nie przyszły do niej żadne dzieci, że zastępca dyrektora właśnie awansował na dyrektora, bo poprzedniego zastrzelili na oczach jego rodziny. Dwie kolejne dobre wiadomości nie mogły mu za nic przyjść do głowy. Zostawił to i zastanowił się nad listem do Charlene. „Piszę, bo chcę Ci powiedzieć, że jeszcze nie zwariowałem…” Mogła to źle zrozumieć, pomyśleć, że nie jest tego pewny. Od samego początku wiedziała, że Henry się zaciągnie, od ostatniej klasy szkoły, ale kiedy przyszło co do czego, powiedziała, że albo ona, albo wojsko, ale na pewno nie jedno i drugie. Nie zamierzała na niego czekać. „Możesz wrócić… – nie mogła znaleźć słowa – …inny”. Myślała, że może ojciec go przekona. Wiedziała, co sądził o całym tym wojsku. Po prostu nie mogła tego wszystkiego zrozumieć. Ale Blackburn wciąż ją kochał, wciąż miał nadzieję, że zmieni zdanie.
Odliczał dni do pierwszego września, kiedy mieli wrócić do domu, wykreślał kratki w kalendarzu, który narysował z tyłu swojego notesu. W zeszłym tygodniu przestał to robić. Dom wcale się nie przybliżał.
Zaskrzeczało radio Blacka: porucznik Cole.
– Szajbus 1-3, tu Szajbus główny. Słuchajcie. Straciliśmy kontakt z drużyną Jacksona w kwadracie osiem zero, dziesięć klików na zachód. Tylko was mogę posłać. Ostatnia znana pozycja to targ mięsny Spinza. Cholernie niedobra część miasta. Idźcie ich poszukać, zrozumiano?
– 1-3, potwierdzam.
Z Jacksonem nie było kontaktu. To mogło oznaczać wyłącznie coś złego.
Black popatrzył na załogę. Wszyscy słyszeli rozkaz w swoich słuchawkach. Przez kilka chwil nikt się nie odzywał, jakby oszczędzali każdy gram siły.
– To jak, ktoś jeszcze nie kuma, co my tu robimy? – Montes znów wystartował ze swoim licealnym klubem dyskusyjnym. Blackburn pragnął, żeby wreszcie się zamknął i zajął swoją robotą. Był zmęczony, a przez jego gadanie czuł się zmęczony jeszcze bardziej.
– Skończ już, kurwa, z tym udawaniem hipisa, Montes.
Chaffin obrał gumę do żucia z papierka i włożył ją sobie do ust. Montes poluzował uchwyt na broni.
– Ja tylko mówię, że jesteśmy tutaj po to, żeby uspokoić sytuację, a nie rozpoczynać jebaną wojnę z Iranem.
– LWRO to nie Iran.
– Stary, gadaliśmy już o tym setki razy.
Chaffin ukrył twarz w dłoniach.
– Ale oni są w Iranie – ciągnął Black – bo stamtąd pochodzą. A Iran… – skinął głową w lewo – …jest o, tam.
– Dotarło, Montes, ty pieprzony lewaku? Jak będziemy chcieli poznać twoje zdanie, to ci je przedstawimy. Jasne?
Blackburn miał nadzieję, że między Chaffinem i Montesem nie dojdzie do osobistej awantury na całego. Rozważanie, co jest lepsze: dwie cheerleaderki czy sam na sam z nową brytyjską księżniczką było przyjemnym sposobem na zabicie czasu. Kwestionowanie sensu obecności w tym piekle mogło doprowadzić do poważnego problemu z dyscypliną.
Służyli w jednym plutonie od osiemnastu miesięcy. Byli dla siebie jak rodzina. Ale zasady walki się zmieniły. Trafili tu przekonani, że są ostatnim amerykańskim kontyngentem w tym rejonie i nie jednemu Chaffinowi zaczynało brakować cierpliwości. Wszystko zaczynał z powrotem ogarniać chaos. Za obiekt do wyładowania swojej frustracji Chaffin obrał sobie Montesa i Blackburn go rozumiał. Osobiście uważał, że Montes ma trochę racji. Zastanawiał się, co taki człowiek w ogóle tu robił, kiedy powinien rozdawać ulotki o upadku kapitalizmu na jakimś pełnym zieleni kampusie. Ale nie miał czasu robić za czyjegokolwiek psychoanalityka. Stryker Jacksona zamilkł i nie było innego wyjścia, jak tylko jechać go poszukać. Tak się po prostu robiło. Działało się, zamiast siedzieć w czterdziestu stopniach w puszce na sardynki i debatować jak banda liberałów w telewizji publicznej.
Black odrobinę podniósł głos.
– Popatrzcie na mnie. Montes? To jest nasza robota.
– Tak, stary, wiem.
Black podniósł rękę.
– A żeby zrobić, co do nas należy, musimy się rozprawić z LWRO. A żeby się z nimi rozprawić, prędzej czy później będziemy musieli przekroczyć granicę.
Chaffin chciał coś powiedzieć, ale Blackburn uciszył go spojrzeniem.
Wysiedli ze strykera i rozproszyli się. Targ mięsny Spinza mieścił się w starym budynku z krużgankami i galerią na piętrze. Jeszcze tydzień temu tętnił życiem. Dziś był opuszczony: zły znak. Campo postukał Blackburna w ramię.
– Popatrz tam.
Świeżo namalowana na murze podobizna Al-Baszira, przywódcy LWRO.
Całkiem podobny, pomyślał Blackburn, ktoś się naprawdę przyłożył.
– Robią tu z niego świętego. To ich wybraniec. – Montes stał obok nich. Malarz namalował byłego generała irańskich sił powietrznych emanującego groźną pewnością siebie. – Wygląda, jakby nie było z nim żartów.
– Palant. To tylko malunek. Przecież on musi być stary jak twoja babka. Nie domalowali mu wózka.
– Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego w tej części świata bez przerwy coś się pierdoli?
– Hej, ja tu tylko sprzątam, Montes. Od myślenia są inni.
Montes nie odpuszczał.
– Kiedy wjedziemy do Iranu?
Blackburn machnął ręką, dając znak do wymarszu.
– O tym decydują głowy większe od mojej. Chodźmy poszukać tego patrolu. (…) CDN