Weekendowe Granie #154

Znowu powracam. Bardziej spóźniony niż zwykle przez piątek 13, który zadziałał u mnie z jednodniowym opóźnionym zapłonem, ale pomimo przeciwności losu oto jest kolejne WG!
Najwięcej czasu spędziłem przy [gra]Siren: Blood Curse (PS3)[/gra], czyli prawdopodobnie jedynym japońskim horrorze wydanym na PS3. Jest to rimejk pierwszej odsłony z PS2, którą ponad 10 lat ogrywałem na przerobionej konsoli u kumpla, ale z tego co pamiętam nie zaszedłem za daleko, ale może kiedyś jak znajdę to w dobrej cenie, to nadrobię. Ale zaczynając od początku, to do wioski Hanuda przybywa grupa amerykańskich dziennikarzy, którzy chcą nakręcić materiał o tamtejszych dziwnych rytuałach. Jednak podczas jednego z nich zostaje zabita kobieta i nagle rozbrzmiewa dźwięk syren. Bohaterowie napotykają na swojej drodze Shibito. Japoński odpowiednik zombie, ale ci nie są bezwładnymi umarlakami potrafiącymi tylko ślepo podążać za ofiarą. Zachowują pewne cechy charakteru z czasów jak żyli, ale w mocno wykręconej wersji, są szybcy, potrafią gadać i na dodatek nie da się ich permanentnie zabić. Pobicie ich bronią białą czy zastrzelenie jedynie unieruchamiają je na parę minut. Trochę ciężko się tu używa broni białej, przez sztywne nią wymachiwanie oraz samych Shibito, których animacji ataku nie da się zatrzymać, więc w walce bezpośredniej wygrywa ten, kto jako pierwszy wyprowadzi udany cios. Jest to jedna z różnic między Blood Curse a oryginałem, bo tam o znalezienie jakiejkolwiek broni było bardzo trudno i przez większość czasu panicznie się uciekało.
Ciekawą umiejętnością wszystkich bohaterów( w liczbie 6) jest tzw Sightjacking, który pozwala oglądać świat z oczu Shibito, aby móc się obok nich przekraść, czego używa się tylko w sytuacjach, w których nie ma się broni(można walić umarlaków z piąchy, ale to nic nie daje) oraz grając Bellą, która nie potrafi używać broni. Wydaje się to przydatne i jest, ale główną wadą jest płynność która w momencie podzielenia ekranu na dwie części spada na łeb na szyję i przez to używałem tej umiejętności tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Sama gra jest podzielona na 12 epizodów, z których każdy składa się z trzech misji. Większość z nich zaczyna się kompletnie bezbronnym i broń trzeba albo znaleźć, albo na kuckach przekraść się obok wrogów. Paniczna ucieczka też czasami działa. Sama rozgrywka przypomina klasyczne japońskie horrory(poza brakiem statycznych kamer), gdzie trzeba szukać przedmiotów, okazjonalnie rozwiązywać zagadki, których zasady rozwiązania sam do tej pory nie ogarniam i walczyć z nacierającymi Shibito, którzy z czasem dostają nowe formy, które prawdopodobnie było wzorowane na potworach z mang Junjiego Ito. Mój największy problem z tą grą jest jej fabuła, który skacze między wydarzeniami i bohaterami jak tylko chce, a lampka awaryjna zapaliła mi się w momencie jak bohater, który został postrzelony później nie wydawał się mieć jakichkolwiek ran a drugi popełnił samobójstwo i jego Shibito wersja gnębiła mnie przez kilka misji, żeby zaraz potem nagle nim sterować w ludzkiej wersji. Gdyby tego było mało, to jest jeszcze ostatni boss. A raczej poziom na którym się z nim walczy, w którym wszystkie ściany wyglądały, jakby puściło się na nich z projektora teledyski rocka psychodelicznego. Przez ogrom poruszających się wzorów i zmieniających kolorów moje oczy nie były w stanie się do tego przystosować. A jak ktoś potrafi cierpieć na padaczkę, to ta plansza daje idealne warunki do jej ataku. Brakowało w tle jeszcze jakiegoś kawałka Hendrixa, żeby w ogóle było jeszcze ciekawiej.
Nawet po skończeniu gry dalej nie rozumiałem fabuły. Musiałem poczytać w archiwum gry różne znalezione dokumenty, ale nawet one nie odpowiedziały na wszystkie moje pytania, więc zwróciłem się o pomoc do wujka Googla i...zrozumiałem tą mindfuckową fabułę. Czy była dobra, to naprawdę ciężko mi stwierdzić, ale jeśli chodzi o poziom tego, jak w miarę prostą fabułę można uczynić bardziej skomplikowana niż jest, to scenarzyście należy się medal.
Sprawę dobiło jeszcze zakończenie, którego nie powstydziłaby się dobra komedia o zombie, ale lecący w tle kawałek był całkiem spoko:
Ogólnie to uważam Siren za całkiem okej horror. Czy polecam? Raczej tak, chociaż po przeczytaniu wytłumaczeń skąd się wzięli Shibito i czemu są nieśmiertelni, to trzeba sięgnąć po poprzednie części, bo w tej grze nie ma dokładnego wytłumaczenia wszystkich wątków. Minęło już prawie 9 lat od premiery tej gry. Japońskie horrory już praktycznie umarły, a kontynuacji ani widu ani słychu. Szkoda, bo obecne horrory w stylu Amnesii czy Penumbry kompletnie do mnie nie trafiają i przez to muszę tylko sięgać w przeszłość...
Ograłem też ostatnie DLC do Mass Effect 2-Arrival. Misją jest uratowanie trzymanej w więzieniu Doktor, która wie coś o nadchodzących Reaperach. Misja ta jest dość długa i z grubsza jest to czyszczenie kolejnych killroomów z przerwą na parę dialogów i twist fabularny, który wydawał się być dosyć przewidywalny. Sprawę lekko utrudniało wymaganie zrobienia tej misji solo, ale wielkiej różnicy mi to w sumie nie robiło. Najciekawszą częścią było przetrwanie lub nie kolejnych fal przeciwników, od którego zależało, czy dana postać zginie czy nie. Jest to też łącznik z trzecią częścią, która dopiero przede mną. Ogółem dodatek ten wydawał mi się zrobiony trochę na siłę. Przez brak porządnych dialogów i postaci musiało być od cholery strzelania. Szkoda, że ostatni dodatek musiał być najsłabszy ze wszystkich. W każdym razie wkrótce będę musiał kupić trzecią część, żeby zakończyć tą trylogię,
Udało mi się zrobić wszystkie zakończenia dla postaci w Island Mode. Gdzieś od połowy musiałem się trochę już zmuszać, bo ich odblokowywanie wymagało spotykania się z każdą postacią 10 razy i gdzieś po trzecim wyglądały one tak samo. Zacisnąłem zęby i ostatecznie to skończyłem. Potem zdecydowałem, że zacznę tryb Magical Miracle Girl Usami...i wymiękłem. Jest to minigierka z 5 poziomami z bossem na samym końcu, w której biegając Monomi zatacza się wokół wrogów magiczne kręgi. Jest to tak nudne i monotonne, że po pierwszym poziomie nie potrafiłem się zmusić, żeby dalej w to barachło grać. Ktokolwiek to zaprojektował i zatwierdził powinien spłonąć w najgłębszych czeluściach piekieł. No nic. Zacząłem czytać nowelkę Danganronpa IF, która opowiada alternatywną historię pierwszej Danganronpy, w której pewna postać, która zginęła przeżywa,a cała reszta obsady staje się jej wrogiem. Ma to strukturę klasycznego visual novel z tekstem na cały ekran i bez żadnych sprite'ów postaci. W sumie chciałem w tym uniwersum jakąkolwiek historię tej postaci, bo zginęła na tyle szybko, że pozostała dość enigmatyczna. Przeczytałem na razie mały fragment tej noweli, ale powoli będę czytał dalej. Przy okazji dopadły mnie wątpliwości w sens robienia platyny, która będzie ode mnie wymagała od cholery chodzenia postacią po planszy przez pewnie kilka godzin(aż mi się przypomniała trofka z Darksiders z jazdą na koniu na pustyni) oraz przede wszystkim Usami mode, który totalnie mnie odrzucił. Zobaczy się jak to wyjdzie.
Kącik Anime
I tak oto dotarłem do jednego z wielu powodów, przez który WG opóźniło się aż do soboty, czyli Konosuba. Kazuma Satou wracając do domu ratuje (a przynajmniej tak się mu wydaje) dziewczynę, jednocześnie samemu ginąc. Jednak śmierć nie jest końcem, bo oto przed nim staje Bogini Aqua, która daje mu do wyboru pójście do nieba albo odrodzenia się w świecie fantasy, w którym największym wrogiem wszystkich jego mieszkańców jest Władca Demonów i jego armia. Kazuma może wybrać jedną umiejętność albo rzecz do tego świata. Niekonwencjonalnie wybiera samą Boginię, która nie może wrócić dopóki antagonista nie zostanie unicestwiony i to można uznać za jego największy błąd, bo nie grzeszy ona inteligencją i nie umie przewidywać skutków swoich działań. Sam świat działa na zasadzie typowego MMORPG z levelami, questami, klasami czy skillami. Aqua staje się Healerem, ale niczym w typowym raidzie w MMO myśli, że dobrze sprawdzi się jako DPS by tylko dostać wpierdziel. Najpierw parają się robotami fizycznymi byle jakoś zarobić, ale chcąc uratować świat trzeba w końcu podejmować się jakiś questów. Jako, że we dwójkę sobie nie radzą, to szukają kolejnych kompanów do drużyny. Dołącza do nich arcymag Megumin, która używa tylko jednego potężnego czaru, który jak trafi, to nie ma co zbierać, ale zużywa to jej całą energię i staje się bezbronna. Do tego dream teamu dołącza na końcu Darkness, która rzadko kiedy potrafi trafić w przeciwnika, ale jedyną rzeczą, która jej wychodzi jest bycie tankiem zbierającym baty od przeciwników, ale że jest masochistką, to nie ma nic przeciwko temu. Z tak cudowną drużyną Kazuma jakoś próbuje sobie radzić wykorzystując swoją wiedzę wyniesioną z grania w gry RPG oraz typowy pragmatyzm. Nie waha się używać podstępu, aby osiągnąć cel oraz wykorzystuje wątpliwe umiejętności swoich kompanek by osiągnąć zwycięstwo. Kolorytu dodaje mu jego cynizm i sarkazm, przez które jakoś wytrzymuje z otaczającymi go dziewczynami.
Sama seria nie próbuje być żadną poważną historią. Jest to bardzo samoświadoma komedia fantasy, w której bohaterowie pomimo pewnych charakterystycznych cech w ogóle nie męczą po dłuższym czasie przez to, że nie są one eksponowane przez cały czas i nawet głupkowate postacie potrafią być poważne. Znalazło się też trochę fanserwisu, który w tym gatunku wydaje się być prawie, że oczywisty, ale nie było go na tyle dużo, żeby przeszkadzał, a jak jest to w bardzo humorystycznym wydaniu. Tutaj żart lub śmieszne nawiązanie można znaleźć wszędzie. Nawet ekran z przerwą na reklamę ma zaszyte w sobie humorystyczne nawiązania chociażby do Mario czy pewien atak wyglądający zadziwiająco podobnie do oka Saurona. Po skończeniu momentami całkiem poważnego Re:Zero rozpoczęcie tej serii było strzałem w dziesiątkę. Brakowało mi jakiejś naprawdę zabawnej komedii, która poprawiłaby mi humor i Konosuba to zapewniła. Jeśli naprawdę miałbym się do czegoś przyczepić, to tylko 10 odcinków, ale na szczęście właśnie zaczął się drugi sezon. Przy okazji liczę też, że na fali popularności zostanie wydana u nas Light Novela. W każdym razie jak ktoś szuka dobrej komedii fantasy, to ją w tym tytule znajdzie.
Kącik Muzyczny!
Szukając jakiś japońskich zespołów, które mogłyby mi się spodobać natrafiłem na Loudness, które gra Heavy Metal w stylu Judas Priest czy Iron Maiden.
Ostatnio wzięło mnie na ponowne przesłuchanie kawałków z Beck. Jest to muzyka bardzo mocno inspirowana Rage Against The Machine co dla mnie jest zawsze na plus.
No to teraz coś, czego się nie spodziewałem. Przypadkiem trafiłem na kawałek "The Model"Kraftwerka, który mgliście pamiętałem z dzieciństwa, to postanowiłem przesłuchać całego albumu i kurde naprawdę mi się to spodobał. Nigdy nie sądziłem, że trafię kiedykolwiek na muzykę elektroniczną, która mi się spodobała i nie dostaję po minucie bólu głowy od słuchania. Może to przez naprawdę przemyślaną strukturę utworów.
A tutaj z kolei natrafiłem na wczesny album Kraftwerka, na którym pojawiły się gitary elektryczne. Tutaj z kolei jest trochę grania w stylu Black Sabbath, jak i totalne psychodeliczne odjazdy.
Ode mnie to już wszystko. Za dużo nie planuję grać, bo sesja zbliża się nieubłaganie, więc trzeba się zacząć uczyć zamiast grać. Chwalcie się co tam u was.