Ech, kiedyś to było... Czyli o "Piaskach Czasu" słów kilka
Ech, kiedyś to było...
Przy okazji zbliżającej się premiery „Assassin's Creed: Shadows” postanowiłem wybrać się na mały trip down memory lane i odświeżyć sobie stare klasyki od Imperatora Zła, w jakiego po czasie przeistoczyło się studio Ubisoft. Na pierwszy ogień poszedł oryginalny Asasyn z 2007 roku, a po jego ukończeniu zabrałem się za pierwszą część trylogii „Piasków Czasu”... Oj, kiedyś to było.
Z dzisiejszej perspektywy, aż ciężko uwierzyć, że francuski gigant produkował ongiś tak cudowne gry. I nie, wcale nie będę w tym wywodzie jakoś szczególnie hejtował nowszych części Kreda Zabójców (czy szerzej, produkcji Ubisoftu w ogóle), choć stare bogi mi świadkami, mam na to przeogromną ochotę. Szczególnie, że równocześnie ogrywam na plejce najświeższego jak dotychczas „Mirage'a”, przez co kontrast malujący się jaskrawą linią między tymi dwiema epokami, razi oczy starego nerda jeszcze mocniej.
Opowieść zaczyna się od oblężenia pałacu władcy Indii. Szybko zostajemy wrzuceni w sam środek akcji, wcielając się w bezimiennego Księcia, który na skutek knutych przez Wezyra intryg zdobywa magiczny sztylet i uwalnia tytułowe Piaski Czasu. I to właściwie tyle. Prosta, nieskomplikowana historia, obfitująca jednak w niesamowite, prawdziwie soczyste szczegóły.
Po spowodowanej przez nas katastrofie, zaczynamy powoli budować relację z tajemniczą księżniczką Farah i to właśnie dynamika między tymi dwiema postaciami wydaje się być właściwym bohaterem gry. I tutaj muszę się na chwilę zatrzymać i nieco nad stanem współczesnego storytellingu poużalać.
„Prince of Persia” robi bowiem wyśmienicie to, co mimo wielości wątków, bohaterów i narracji (chciałoby się powiedzieć, że często przytłaczającej), nie udało się chociażby „Odysei” czy „Valhalli”. Jej bohaterowie żyją naprawdę. Są mocno osadzeni w magicznym świecie rodem z „Baśni Tysiąca i Jednej Nocy”, wraz ze wszystkimi jego niebezpieczeństwami i niesamowitościami. To nie tylko puste wydmuszki, jak Kassandra lub Eivor (przepraszam wszystkich fanów). Oddychają prawdziwie i głęboko, zupełnie jak my. Dodatkowo każda odwiedzana przez gracza lokacja pełni istotną dla fabuły rolę. I choć całość toczy się się w murach pojedynczego, indyjskiego pałacu, wykreowany przez kanadyjskie studio świat swoim bogactwem, przepychem i dbałością o szczegóły, robi kolosalne wrażenie nawet dziś. Zwłaszcza, jeśli zestawić go z generycznymi, projektowanymi często na tak zwany (wstaw dowolne słowo) uniwersami, serwowanymi nam w skandalicznych ilościach przez najnowszą generację.
Muszę przyznać, że byłem w pełni przygotowany na bolesne zderzenie z przeterminowanymi dawno animacjami i koślawymi, kwadratowymi cutscenkami. Czy tak się stało? Cóż, o ile gameplay rzeczywiście trąci w niektórych momentach przysłowiową myszką, o tyle przerywniki filmowe zestarzały się jak najlepsze, francuskie wino z Bordeaux. Wytłumaczcie mi proszę, jak to jest, że sceny z gry sprzed ponad dwudziestu lat ogląda się lepiej, niż to, co twórcy proponują nam współcześnie?
Jeśli jakimś cudem uda wam się dotrzeć do końcowej fazy tytułu (gra potrafi dać w kość, co często wynika z takiej sobie mechaniki walki i naprawdę trudnych łamigłówek), zostaniecie nagrodzeni kilkoma zjawiskowymi ujęciami, okraszonymi głębią i zaangażowaniem, o jakich dzisiejszy gracz może jedynie pomarzyć.
Podsumowując. „Prince of Persia: Piaski Czasu” z pewnością nie jest grą idealną. W oczy kłują zwłaszcza toporny combat i często mało intuicyjne zagadki. Jeśli jednak przymkniecie na to swoją gamingową powiekę, otrzymacie w zamian piękną, dorosłą przygodę w baśniowej oprawie z Dalekiego Wschodu. Prześledzicie historię niespokojnego dojrzewania, żalu za popełnione błędy i rodzącego się między głównymi bohaterami, prawdziwie namacalnego uczucia.
Ach, jak to fajnie było cofnąć się w, nomen omen, czasie i znów posmakować magii minionej, złotej ery branży. Polecam każdemu. Nie będziecie zawiedzeni. Ja tymczasem zabieram się za „Warrior Within”, którego (co możecie rozpoznać po avatarze profilowym) jestem chyba nawet większym fanem. Dzięki za uwagę.